Kiedy jadę do pracy autobusem numer 27 mijam osiedle dziesięciopiętrowych bloków rysujących się na szarym niebie znienacka, jak intruzi, zasłaniający spory kawałek horyzontu.
Widząc je zastanawiam się nad stłoczeniem ludzkich życiorysów na tych poupychanych jedno na drugim piętrach, jak półkach wysokiej szafy. Rury ciągnące się wzdłuż ścian niosą jak żyły – krew, dźwięki płaczu, szurania butów, upadających talerzy, miłosnych uniesień. Może w tych ascetycznych, szarych ścianach jakaś matka zaczyna czuć skurcze porodowe. Jakiś malec stawia pierwsze kroki próbując jak działają jego nogi. Jakiś starszy mężczyzna nie może rano wstać z łóżka, czując, że opuściły go siły. Ludzie siedzą sobie na głowach, oddzieleni chudymi ścianami od swoich radości i tragedii. Ale one przychodzą do tych szarych bloków gdzie życie rozwija się jak nitka z kłębka.
Właściwie całe nasze życie można uznać za szczęśliwy zbieg okoliczności. Gdyby nasz ojciec nie spotkał naszej matki i nie spojrzał jej w oczy w szczególny sposób, nigdy byśmy się tu nie pojawili. Gdyby nie zobaczył w tych oczach zainteresowania nasza historia by się nie zaczęła. Teraz tamto oczarowanie przelewamy na otaczający świat. Często myślimy o nim jak o jedynej perspektywie, sądząc, że będzie należał do nas na wieczność. Jednak wieczność obiecał nam Pan Bóg dopiero po śmierci. Trzeba do niej dojść poprzez szereg szczęśliwych i smutnych chwil. „Czym jest me życie? Ach, jedną chwilką!” – pisał Adam Mickiewicz w III części „Dziadów”. A jednak próbujemy rozciągnąć je na setki szczęśliwych chwil, którym chciałoby się powiedzieć niczym Faust: „Chwilo trwaj, jesteś piękna”.
Czy można dokonać hierarchii tego co nam się przytrafiło? Łatwo powiedzieć, że najszczęśliwszy był dzień, w którym urodziły się nasze dzieci, albo dzieci bliskich. Poczuliśmy wtedy, że świat się nie skończy. Widząc delikatność i kruchość niemowlęcia mieliśmy świadomość jego wielkiej siły w walce ze śmiercią, która na ten moment straciła głos.
Ale były też inne chwile, które wpadały do oka i zostawały w nim jak kawałek zwierciadła, jednak nie wykrzywiając widzenia, ale dodając życiu urody.
Na przykład widok świętej wyspy Lindisfarne położonej u północno-wschodnich wybrzeży Anglii na Morzu Północnym. Stąd, dzięki mnichom celtyckim zakładającym tu pierwsze pustelnie, przywędrowało na Wyspy Brytyjskie chrześcijaństwo. Ta wyspa nie ma brzegów, bo Morze Północne nieustannie waha się i podczas przypływu zalewa drogę na nią. Zaś podczas odpływu pokazuje pielgrzymom małże i muszle, całe bogactwo podwodnych skarbów, które jednak wydają się niczym wobec tych, ukrytych w sercach wędrujących.
Albo wschód słońca nad Florencją widziany ze wzgórza, na którym wznosi się kościół San Miniato al Monte. Paweł Muratow w swoich „Obrazach Włoch” napisał, że siedząc na schodach przed tą świątynią, Dante żegnał się z rodzinnym miastem. Rzeczywiście, to dobry punkt do podziwiania Florencji – miasta cudu z kościołami wyfruwającymi ku niebu z prawie każdej ulicy jak z gniazda.
Takie widokówki z przeszłości przesyłane przez naszą pamięć to najlepszy sposób, żeby uświadomić sobie, że każde nieśmiertelne ziemskie piękno powstaje z rąk tych, którzy się w proch obrócą.
Ale przecież w tym pięknie zostają, zatrzymują się na dłużej, tak samo jak trwa w nim Bóg. W blokach, które mijałam jadąc autobusem numer 27, wynurzających się z mgły, smogu i lekkiego śniegu, piękno może przetrwać jedynie w nas, ich mieszkańcach. Jakby nieurodziwa architektura była dla nas mobilizacją do stawania się pięknym. Niezłe zadanie na jesienny dzień!