Największym nieporozumieniem, które w przestrzeni wiary i życia religijnego daje o sobie regularnie znać w postaci twardych, statystycznych faktów, jest chrześcijaństwo bez relacji, bez Boga, zredukowane do poziomu etycznego lub normatywnego systemu.
Niestety, taki właśnie produkt fundowaliśmy sobie przez ostatnie lata, a nawet dziesięciolecia, w których skupiając się często na innych – edukacyjnych, wolnościowych, społeczno-religijnych, czasami politycznych celach – zapomnieliśmy, że wszystkie one, same w sobie ważne i warte uwagi, rozproszą się niczym mgła, jeśli nie zostaną zakotwiczone w solidnym, wypływającym z ewangelizacji fundamencie – w formacji ku dojrzałości chrześcijańskiej. Dlaczego? Ponieważ tylko systematyczna formacja – swoista szkoła życia duchowego, pogłębiająca i rozwijająca katechumenalne treści, które każdy chrześcijanin powinien przeżyć i uwewnętrznić w sobie – pozwala zbudować relację, zawiązać więź, która jest osią całego doświadczenia żywej wiary: więź miedzy człowiekiem a Bogiem.
No ale przecież – powie ktoś – jest katecheza w szkole. Czy to nie wystarczy? Owszem – odpowiem – ale jej cele, nawet jeśli kompatybilne z tym podstawowym, nie w pełni się z nim pokrywają. Religijna edukacja, którą zapewnić powinna katecheza szkolna – mówię to, oczywiście, w pewnym uproszczeniu, nie wystarczy, aby powstała w ludzkim sercu intymna relacja między nim a Bogiem, organizująca całokształt jego religijnych praktyk – od celebracji kościelnej wspólnoty, aż po duchowy sposób przeżywania zwykłej, szarej codzienności. Nie wystarczy, ponieważ, po pierwsze, katecheza nie do końca temu służy, a po drugie, szkolna salka nie jest w stanie wytworzyć na tyle sprzyjającego klimatu, aby mogło w nim swobodnie kiełkować i rozwijać się ziarno żywej wiary.
Taki klimat, obok systemu rodzinnego, powinna wytworzyć parafia – ma zresztą pod tym względem największy potencjał. Sęk w tym, że dziś nie wystarczą do tego tradycyjne, duszpasterskie środki. Nie wystarczają już od dawna. Świat ma na swą quasiewangelizację nieomal dwadzieścia cztery godziny na dobę. Kościół – godzinę w czasie niedzielnej eucharystii, z której wielu zdeklarowanych jako katolicy najzwyczajniej już nie korzysta, oraz kilka doraźnych okazji w ciągu roku. To zdecydowanie zbyt mało.
Obserwowany obecnie kryzys w skali poszczególnych diecezji wygląda różnie, ale generalnie wszędzie obserwuje się podobną tendencję: spadek liczby wiernych uczestniczących w niedzielnej liturgii i przyjmujących komunię świętą, spadek powołań w seminariach, brak młodzieży w Kościele, regularne negowanie chrześcijańskich wartości na poziomie codziennych życiowych praktyk. To tylko niektóre funktory narastającego obecnie kryzysu.
Problem polega na tym, że tego rodzaju tendencji nie da się odwrócić ani dekretem, ani nawet dobrą wolą. Do tego potrzeba systematycznej ewangelizacji i to nie tej, adresowanej w pierwszym rzędzie do ludzi z Kościołem nigdy nie związanych. Potrzeba ewangelizacji ochrzczonych – z prostego względu: wiara rodzi się ze słuchania; musi wiec zostać ogłoszona. A gdy jest ogłoszona, jej przyjęcie sercem możliwe jest tylko w klimacie określonego doświadczenia. Chodzi więc o to, aby ewangelizowany mógł usłyszeć kerygmat – podstawowe prawdy chrześcijańskiego orędzia – i jednocześnie doświadczyć, że to, co jest mu głoszone, nie kończy się na teorii; że za tym stoi świadectwo życia określonych ludzi i konkretne znaki pełnego mocy działania Ducha Świętego. Dopiero wówczas ktoś taki może wejść na drogę formacji i budować więź z Bogiem. W gruncie rzeczy to nic nowego.
Już w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku ks. Franciszek Blachnicki mawiał, że Polskie kościoły pełne są szkieletów martwych katolików, i tworzył projekty ewangelizacyjne oraz ruch oazowy, w ramach którego wiele z nich było realizowanych. Dziś wielu na księdza Blachnickiego się powołuje, lecz wciąż niewielu na serio traktuje jego duszpasterskie intuicje.
Jaki jest tego efekt? „Wydmuszkowe” chrześcijaństwo niemałej części wierzących, które zewnętrznie wciąż jeszcze jest poprawne, ale wewnątrz już puste, „wydmuchane” z duchowej głębi, z relacji, z Boga. W dłuższej perspektywie takie chrześcijaństwo z pewnością się nie ostoi. I nie znaczy to wcale, że wiara się przeżyła. Bynajmniej, raczej ludzkie serca obrosły sadłem dobrobytu, wygody, konsumpcjonizmu. Jeśli chcemy je ochronić przed religijnym zawałem, najwyższy już czas na duchowy fitness.
Więcej felietonów Radia eM znajdziesz tu: