„Gdyby nas nawet setkami tysięcy topiono, wbijano na pale, obdzierano ze skóry, pieczono na wolnym ogniu, w całej sympatycznej Europie nikt palcem nie ruszy, nikt nie otrząśnie popiołu z cygara”…
Spokojnie, spokojnie, bez strachu - takie przekonanie wyraził sto kilkadziesiąt lat temu Bolesław Prus. Przeczytałem to w Internecie. W XIX wieku Polski niepodległej nie było, byli Polacy. Niektórzy z nich, jak to się nieco górnolotnie powiada, już wówczas „szli ku niepodległości”, inni – wręcz przeciwnie, resztę kwestia niepodległości ani parzyła, ani ziębiła, była jej, mniej czy bardziej, obojętna. Kiedy jednak świętuje się 11 listopada, to nigdy nie powinno tracić się z oczu tego, że polska niepodległość jest wynikiem wielkiej wojny narodów, wojny, o którą modlił się Adam Mickiewicz – tak, polska niepodległość była efektem I wojny światowej, a właściwie jej finału. Skoro już skończyliśmy świętować, to może warto pomyśleć o swojej historii nieco poważniej. Tak, pierwsza wojna światowa się skończyła – i co? I co było dalej? Czytam właśnie niezwykle ciekawą książkę znanego historyka, profesora Andrzeja Nowaka zatytułowaną „Pierwsza zdrada Zachodu. 1920 – zapomniany appeasement”. W ramach zachęty do jej uważnej i bardzo w Polsce potrzebnej lektury pozwolę sobie podać kilka wybranych z niej, a szczególnie dających do myślenia wątków i opatrzyć je felietonowym komentarzem. „Skończyły się wojny olbrzymów, zaczęły się waśnie pigmejów” – tak miał skomentować sytuację po zakończeniu tamtej wojny nie kto inny, jak Winston Churchill. No cóż, konflikty karłów… Rzeczywiście takie się zdarzały, ale i olbrzymy czyli wielkie mocarstwa nie pozwoliły sobie w tamtym czasie na drzemkę, nie spały tylko knuły. To znaczy: tak mogłoby się to wydawać, gdyby patrzeć z polskiej perspektywy, bo mocarstwa starały się przecież tylko i wyłącznie zapewnić trwale fundamenty światowego ładu i pokoju. Miał być wszak koniec I wojny światowej końcem, jak ujął to prezydent Woodrow Wilson, wojny, która położy kres wszystkim wojnom. Tyle, że położona pomiędzy Rosją a Niemcami Polska stanowiła dla powstania i umocnienia ładu światowego pewien problem, a nawet sporą trudność. Wielcy architekci światowego porządku zadawali sobie bowiem sprawę, że trzeba będzie jednak zaspokoić apetyty Rosji, która akurat pogrążona była w chaosie rewolucji, ale przecież kiedyś z niego wyjdzie. I obojętnie czy będzie to biała Rosja Carów, czy Rosja demokratyczna, czy Sowiety, jakoś z Rosją trzeba będzie się dogadać – gdyby zaś koszty porozumienia miała zapłacić Polska, to nikomu na Zachodzie (a zwłaszcza w Wielkiej Brytanii) nie wydałyby się one specjalnie duże. No i Niemcy, pokonane w wojnie, upokorzone traktatem wersalskim, ale przecież nie zniknęły z mapy – miały i zachowały potencjał, z którym w dłuższej perspektywie czasowej trzeba było się liczyć. Gdyby cenę tego liczenia miała zapłacić odrodzona Polska to – znowu - nikogo by to na zwycięskim Zachodzie specjalnie nie zmartwiło. Tak wyglądały strukturalne wektory sytuacji po pierwszej wojnie światowej. A jak wyglądało nastawienie mentalne przywódców tryumfującej w wojnie ententy? Otóż wyglądało ono równie dla ówczesnej Polski niepokojąco. I tak na przykład – jak pisze Andrzej Nowak – w trakcie negocjowania warunków pokoju wersalskiego „jeden z najważniejszych członków brytyjskiej delegacji pokojowej, premier rządu Związku Południowej Afryki Jan Christian Smuts nie miał wątpliwości co do rasowej bezwartościowości /…/ ludów zamieszkujących na wschód od Niemiec, w szczególności Polaków: >>Przecież to są Kafirzy!<<”, czyli – w jego rozumieniu – jacyś ludzie w rodzaju „urodzonych niewolników”. Toteż „Smuts „stanowczo domagał się, by oddać Śląsk i Gdańsk Niemcom i jednym tchem dodawał, że z oczywistej wrogości Rosji do nowego państwa polskiego wynikała analogiczna konieczność: oddać Rosji tyle, ile zechce wziąć z terenów, które tworzą /…/ ów nieszczęsny >>domek z piasku<<”. No cóż, „domek z piasku”… Nie brzmi to w polskich uszach najlepiej, prawda. Polityczny realizm ma różne oblicza, inaczej wyglądały realistyczne rozstrzygnięcia w Londynie, inaczej w odradzającej się, niepodległej Polsce. Przyjmując perspektywę globalną, a niechby tylko europejską, łatwo byłoby się zgodzić, że po zakończeniu I wojny światowej nadrzędnym celem było zaspokojenie roszczeń dwu pozostających na razie w uśpieniu, ale przecież wielkich mocarstw, tj. Niemiec i Rosji. I, że nie ma takiej ceny, której nie byłoby warto za ufundowany na tym założeniu trwały pokój zapłacić. Tyle tylko, że może wtedy warto dopowiedzieć sobie do końca, co taka, niechby nawet trafna, diagnoza miałaby znaczyć dla Polski.