Ostatnio rozmawiałam z Anną Sekudewicz, wybitną reportażystką z Radia Katowice, zdobywczynią najwyższej nagrody radiowej „Prix Italia”, obdarzoną honorowym tytułem „Lux ex Silesia”.
Jeden i drugi musi słuchać ludzi, zawsze mieć dla nich uważność, być trochę terapeutą, choć rozmówcy nie kładą się przy nim na kozetce. Ważne, żeby za każdym razem, nawet jeśli to jest już dwustena rozmowa, przychodzić na spotkanie nowym, odświeżonym przez ciekawość, gotowym wsłuchiwać się w najmniejsze słowo rozmówcy, nawet samo „i” zawieszone gdzieś w powietrzu. Odkrywać dlaczego właśnie w tej chwili odwraca głowę, milknie, zamyśla się.
Ania nazwała reportażową rozmowę z człowiekiem, który decyduje się o sobie opowiedzieć, taką trochę spowiedzią. Tylko kto w niej ma dać rozgrzeszenie? Dziennikarz swojemu bohaterowi? Czy może słuchacz albo czytelnik tym, których poznaje przez reportaż?
Często, kiedy bohaterowie wkładają mi na ramiona swoje ciężary, opowiadając o chorobach, zdradach, nienawiści, pochodzącej nawet od bliskich, niosę potem ich problemy we własne życie. Żyję nimi, myślę o nich, jak mogę próbując pomóc tym, którzy powierzyli mi kawałek swojej prawdy.
Nie raz mówiłam, że najlepiej by było, gdyby każdy z dziennikarzy miał prywatnego kapelana. Bo nie ma takiej siły, żeby na raz umieć porządkować dwa życia - bohatera swojego reportażu i swoje własne, które cały czas układa się równolegle do opowieści spotkanych ludzi.
- Każdy reportaż mnie zmienia - powiedziała mi Ania Sekudewicz. - Z każdym staję się już troszkę innym człowiekiem. A wszystko to dzieje się za sprawą spotkanych ludzi, którzy od tej chwili będą z nami razem aż do śmierci. Dlatego może słusznie ten zawód niektórzy nazywają misją, bo przecież dziennikarz realizuje albo powinien realizować ewangelicznie przesłanie miłości bliźniego pamiętając o wskazaniu: „Jedni drugiego ciężary noście”. Każda dziennikarska opowieść o człowieku powinna być - ulżeniem mu w drodze - uporządkowaniem jego życia, próbą odkrycia jego sensu.
Nasi bohaterowie z nami zostają. Wystarczy, że przymknę powieki a już widzę Pawła Cwynara - człowieka z mocnym charakterem. Pan Paweł był gorący w złym, a teraz jest w dobrym. Swoją mroczną historię gangsterskiego życia opowiedział mi w sztokholmskiej kawiarni. Mieszka na obrzeżach miasta i pisze powieści. - Chcę, żeby były dobre i z dobrą treścią - deklarował.
Albo pani Stanisława Wołowska. Sowieci przywieźli ją w 1936 r. w bydlęcym wagonie z Żytomierza do Astany w Kazachstanie razem z piętnaściorgiem rodzeństwa i rodzicami. Stasia była najmłodsza z wszystkich, rocznik 1929. Dziś jest ostatnią z żyjących, bo starsi od niej bracia i siostry zmarli. Mieszka w Domu Pomocy Społecznej w Krakowie. Przez lata pracowała w Rosji jako dojarka. - Tylko za zamkniętymi drzwiami mówiliśmy w domu po polsku - bez patetyzmy opowiadała mi o swoim patriotyzmie.
Albo Józiu Skrzek - wybitny muzyk, wokalista i kompozytor, na co dzień zwykły chłopak z Michałkowic. Mówił mi o miłości do żony, rodzinie, którą zachował pośród pokus show biznesu, mamie Marii - najlepszym przyjacielu. I o tym, jak to jest być człowiekiem.
Każdy z moich bohaterów wiąże się nie tylko z czytelnikiem i słuchaczem, ale i ze mną, niewidzialną nicią przyjaźni, a może miłości. Świat to skomplikowana sieć połączeń, które zbliżają człowieka do człowieka. Prawdziwe dziennikarstwo bardzo się w tym przydaje.