Jarosław Kaczyński nie może zaliczyć wyborów w dużych miastach do udanych.
Wybory na prezydentów miast ostatni raz były interesujące w 2002 r. W pierwszych bezpośrednich wyborach na włodarzy dużych miast dochodziło do ciekawych pojedynków. Najczęściej w drugich turach przeciwko kandydatom rządzącego wtedy SLD stawali politycy związani z Platformą Obywatelską. I ci drudzy wygrywali większość pojedynków. Doszło wtedy jednak do kilku niespodzianek. W lewicowej Łodzi wygrał były poseł ZChN Jerzy Kropiwnicki. W prawicowym Rzeszowie wygrał reprezentant SLD, Tadeusz Ferenc. Większość z prezydentów dużych miast, którzy wygrali wybory w 2002 r, wygrywali je w kolejnych latach, najczęściej w pierwszych turach. Po 2002 r. emocjonujące były chyba już tylko wybory na prezydenta Warszawy w 2006 r. W szranki stanęli wtedy popularny były premier rządu koalicji PiS-LPR-Samoobrona Kazimierz Marcinkiewicz i reprezentantka PO, Hanna Gronkiewicz-Waltz.
Również i wybory prezydentów dużych miast w 2018 r. nie okazały się tak emocjonujące jak zapowiadano. Rafał Trzaskowski wygrał z Patrykiem Jakim już w pierwszej turze. Druga tura była potrzebna w tylko pięciu miastach wojewódzkich. I w wielu z nich sondaże nie dawały złudzeń co do wyników wyborów. Z dużą przewagą powygrywali urzędujący prezydenci: Gdańska, Krakowa, Olsztyna i Szczecina. Zmienił się tylko prezydent Kielc. Nowym włodarzem tego miasta został Bogdan Wenta.
W dwóch miastach o sukcesie mógł myśleć PiS. W Gdańsku i Krakowie prawica potrafiła osiągać dobre wyniki. W tych miastach wygrywał chociażby AWS. W wyborach samorządowych sprzed 4 lat politycy PiS nieznacznie przegrywali w drugich turach w tych miastach. W Gdańsku Andrzej Jaworski zdobył prawie 39 proc. głosów w bezpośrednim starciu z Pawłem Adamowiczem, a w Krakowie Marek Lasota, w podobnym pojedynku z Jackiem Majchrowskim zdobył 41 proc. Tym razem PiS postawił na bardziej rozpoznawalne nazwiska. Do drugiej tury młodzi kandydaci tej partii stanęli przeciwko mocno zużytym już prezydentom tych dwóch miast. I w obu przypadkach przegrali mocniej niż kandydaci PiS 4 lata temu.
Bez względu na wyniki wyborów do sejmików wojewódzkich, to jesieni 2018 r. Jarosław Kaczyński nie może zaliczyć do udanej. W dużych miastach doszło do dużej mobilizacji wyborców anty-PiS. Beneficjentem tej mobilizacji byli najczęściej urzędujący prezydenci tych miast. Wybory te pokazały pojawienie się dla PiS szklanego sufitu w dużych miastach. Jednak poziomy tych sufitów w poszczególnych miastach nie odbiegają od wyników Zjednoczonej Prawicy w wyborach sejmowych z 2015 r. Jarosław Kaczyński może więc liczyć na poprawienie wyniku ogólnopolskiego poprzez wyższe wyniki na prowincji.
Na niechęci do PiS w dużych miastach będzie próbowała z pewnością skorzystać opozycja. Dla głównej siły opozycyjnej, czyli Koalicji Obywatelskiej, problemem może być jednak niezbyt popularny szyld. W Szczecinie czy Gdańsku kandydaci Koalicji nie wchodzili nawet do drugiej tury. W wielu miastach reprezentanci PO i Nowoczesnej rezygnowali nawet z barw partyjnych. Wyniki wyborów do sejmików pokazuje, że główna siła opozycyjna nie zyskuje na mobilizacji wyborców anty-PiS.
Kto więc mógłby wykorzystać wyniki wyborów samorządowych w wielkich miastach? Nadzieję na to ma pewnie Robert Biedroń. Ale wyniki lewicy wszelkiej maści, w tym w dużych miastach oraz mała popularność potencjalnej „partii Biedronia” w sondażach, w których się pojawia, nie daje byłemu prezydentowi Słupska zbyt wielkich nadziei. Hasła lewicy obyczajowej mobilizują bardzo mało Polaków. A bez nich Biedroń nie wyróżnia się na tle innych polityków.
Paradoksalnie, na obecnej sytuacji najwięcej zyskałaby partia przypominająca Platformę Obywatelską ze swoich początków. Czyli partia konserwatywno-liberalna, głosząca przede wszystkim hasła wolnorynkowe, mocno osadzona w idei samorządności. Obecnie PO już bardzo daleko odeszła od korzeni. Ze swoją euforyczną proeuropejskością i kawiorową lewicowością bardziej przypomina Unię Wolności. A to mocno utrudnia walkę o wygraną w wyborach. Prezentowany obecnie przez PO zestaw ideowy nie jest w stanie zmobilizować dużych rzesz wyborców.
Jeśli więc nie pojawi się poważna trzecia siła, przyszłoroczne wybory zmienią się w plebiscyt: "anty-PiS" lub "a niech już będzie ten PiS, a nie ci po drugiej stronie". Grzegorz Schetyna chciałby zapewne cały anty-PiS zmieścić pod swoimi skrzydłami. Ale to może właśnie dać Zjednoczonej Prawicy kolejne 4 lata rządów. Trudno sobie wyobrazić, aby wszyscy wyborcy PSL czy SLD zagłosowali na koalicję z udziałem PO i Nowoczesnej. Duże miasta pozostaną prawdopodobnie bastionami anty-PiS, ale postawa anty nie prowadzi donikąd.