Walczy do upadłego. Nie chodzi już o to, kto ostatecznie ma racje. Chodzi o to, aby z prowadzonej dyskusji wyjść z twarzą, z poczuciem zwycięstwa. Aby mieć w niej ostatnie słowo.
Dlatego przeciąga spór do granic możliwości, słowo po słowie, wpis po wpisie. Harcuje pod facebookowymi postami, komentując, dyskutując, kreując medialną rzeczywistość. Przede wszystkim jednak kreuje siebie. U podstaw jego aktywności tkwi często intensywna potrzeba samopotwierdzenia i wzmocnienia poczucia własnej wartości. Internetowy narcyz o tym nie wie. Wydaje mu się, że pokazuje swą siłę, w rzeczywistości jednak odsłania ukrywaną słabość.
Wirtualny świat blogów, internetowych stron i społecznościowych portali żyje własnym życie. Nie znaczy to jednak, że oderwał się zupełnie od realności. Występują w nim często te same interakcje, zachowania i namiętności, które obserwujemy w najbardziej prozaicznej codzienności. Dlaczego? Bo podobnie jak zwykłą codzienność, tworzą go zwykli ludzie, a ich sposób przeżywania siebie i świata, przenosi się również do internetu. Co więcej, świat internetowych wpisów pozwala ukryć się nieco za maską wykreowanego profilu, daje więc czasami złudne poczucie bezpieczeństwa i sprawia, że puszczają hamulce, które silniej działają w zwykłej doczesności. Jakie są tego konsekwencje? To, co czasami udaje nam się ukryć w tak zwanym realu, ujawnia się mocno we współtworzonej przez nas wirtualnej rzeczywistości. I nie myślę w tej chwili o środowiskach internetowych „hejterów”, którzy z założenia – w takiej czy innej formie – dają w sieci upust swej agresji. Chodzi mi o zwykłych użytkowników internetu, posiadaczy facebookowych profili, znajomych od znajomych, którzy korzystają z dobrodziejstw wirtualnego świata dla odpoczynku, rozrywki – czasami po to, aby zasięgnąć opinii lub swoją opinię wyrazić. To oni właśnie przenoszą w ów świat swoje emocje, które kryją się za ich wirtualną aktywnością i często wiele nam mówią. A co mówią?
Wystarczy tylko przez chwilę przyglądnąć się jakiejkolwiek dyskusji toczonej na takim, czy innym portalu lub w przestrzeni najbardziej popularnych mediów społecznościowych, by zobaczyć, jak silne emocje towarzyszą prowadzonym tam debatom. Temperaturę sporu umiejętnie podkreśla cała paleta emotikonów – górą ten, kto potrafi ich umiejętnie używać. Do tego słowo. Czasami precyzyjne, finezyjne, czasami toporne, aroganckie, a nawet brutalne i wulgarne. Zazwyczaj ma na celu odpowiednio uargumentować określone racje, przekonać, zwyciężyć, zdominować. To jednak tylko jedna, zewnętrzna warstwa sieciowych wpisów. Co kryje się głębiej, u podstaw wielu z nich?
Każde słowo jest nośnikiem pewnych emocji, katalizatorem określonych postaw. Nie inaczej jest ze słowem artykułowanym w przestrzeni internetu. Tym, co rzuca się w oczy uważnym obserwatorom internetowych dyskusji (zwłaszcza tych, toczących się na facebokowych profilach), to ich niezwykła zaciekłość. Nie, nie chodzi o to, że padają ważkie merytorycznie argumenty, ale o to, że wielu traktuje to wirtualne forum jako sposób na potwierdzenie własnej wartości. Zażartych dyskutantów różnią poglądy, ale łączy fakt, że często nie potrafią znieść subiektywnego poczucia porażki, bo przekłada się ono zazwyczaj na pewien dyskomfort w przeżywaniu siebie. Każdy więc chce mieć ostatnie słowo, licząc po cichu, że efektownie zamknie dyskusję, i że jego wpis będzie ostatni, definitywny, najlepszy. Ten narcystyczny rys rządzi nie tylko wieloma naszymi internetowymi działaniami, ale także, w pewnym zakresie, pokazuje prawdę o nas. Jaki z tego wniosek? Potrzeba nam więcej dystansu do siebie. Czasami warto zatrzymać się, wziąć oddech i pomyśleć, co stanie się za chwilę, gdy po raz kolejny kliknę ten sam przycisk: wyślij, opublikuj, zatwierdź. Owszem, może będziemy musieli zmierzyć się z subiektywnym poczuciem porażki. Ale może przez to będzie nam wszystkim z sobą trochę łatwiej. Zamiast więc bohatersko zwalczać problemy, które sami sobie stwarzamy, czasami po prostu lepiej wrócić do realnego świata. Tu naprawdę życie smakuje prawdziwiej.