Lewica nie istnieje, wolno być aferzystą, ale nie wolno traktować odbiorców mediów jak idiotów.
Prawo i Sprawiedliwość ogłasza triumf w wyborach do sejmików wojewódzkich. Mapka wyborcza wygląda korzystnie dla PiS, które uzyskało najlepszy wynik w 9 województwach, w tym nawet na Dolnym Śląsku. Tyle tylko, że ciągle nie wiadomo, w ilu z nich będzie w stanie rządzić. Koalicja Obywatelska i Polskie Stronnictwo Ludowe z pewnością dogadają się wszędzie tam, gdzie osiągną matematyczną większość. Takich regionów może być kilka, bo w skali kraju KO i PSL mają łącznie ok. 40 proc.
Nawiasem mówiąc, nie jestem w stanie zrozumieć, dlaczego sondażownie publikują rozkład głosów według wieku, a ciągle nie potrafią podać wyników w poszczególnych województwach.
W Warszawie PiS przegrał drugą turę wyborów. Pierwszej nie było. Kandydaci dwóch największych partii od razu wyssali elektoraty pozostałych startujących. Oczywiste było, że Warszawa nie jest, oględnie rzecz ujmując, miastem sympatyków PiS, ale porażka jest dla partii Jarosława Kaczyńskiego i dla samego Patryka Jakiego bardzo bolesna. W walkę o stolicę Prawo i Sprawiedliwość dużo zainwestowało. Jednak po tragicznej kampanii odbywającej się w cieniu wielkiej afery nijaki polityk Platformy wygrał w cuglach. Zabawne, że PO przed wyborami straszyła przyjezdnymi wyborcami dopisującymi się do warszawskich list. Tymczasem dopisywali się raczej ci, którzy chcieli głosować przeciwko PiS. Nie od dziś zresztą wiadomo, że liberałów i lewicę wspierają częściej nowi warszawiacy z Miasteczka Wilanów, niż np. mieszkańcy Starych Bielan.
Dla PO bolesne są porażki w Krakowie i Gdańsku. Stolica Małopolski pozostaje ostatnią – z dużych miast – realną nadzieją PiS. Na Wybrzeżu mogliśmy się natomiast przekonać, że Wałęsa ciągle potrafi namieszać w polityce. Konkretnie – Jarosław Wałęsa, który załatwił Kacprowi Płażyńskiemu udział w drugiej turze. Gdyby PO dogadała się z dotychczasowym prezydentem Pawłem Adamowiczem (1. miejsce, 36 proc.) i nie wystawiała swojego kandydata, wynik byłby pewnie podobny do warszawskiego. Jednak Wałęsa odebrał Adamowiczowi głosy. W drugiej turze Płażyński potrzebowałby cudu, żeby wygrać, ale tu oczekiwania prawicy nie były tak duże jak w Warszawie, więc i ewentualna przegrana nie będzie katastrofą.
Katastrofą jest za to wynik lewicy. Dotyczy to zwłaszcza Sojuszu Lewicy Demokratycznej, który sukces świętował bodaj od roku. Politycy SLD byli pewni, że Włodzimierz Czarzasty przyniesie z powrotem wyprowadzony sztandar, a partia osiągnie dwucyfrowe poparcie. Wybory sprowadziły ich na ziemię. Młodsza lewica nawet w wyborach nie zaistniała. Ani ta obyczajowa, ani ta, która skrajne obyczajowe hasła chowa pod stertą projektów pasów zieleni i dróg dla rowerów.
Patryk Jaki (z prawej) PAP/Paweł Supernak Zaistnieli za to kandydaci, którzy nie potrafią doliczyć się swoich mieszkań i kont, mają zarzut gwałtu albo prawomocne wyroki za przekręty podczas starań o kredyt, ewentualnie kandydują z aresztu. Nawet wielomiliardowa afera reprywatyzacyjna nie okazała się problemem dla partii rządzącej od 12 lat stolicą. I to jest naprawdę smutne. Sympatycy PiS rozważają teraz, czy rząd zyska poparcie, jeśli teraz na serio weźmie się za aferzystów, czy raczej powinien im odpuścić i łagodzić swój wizerunek. Nie wiem, który wariant wybiorą partyjni stratedzy, ale dwóch rzeczy powinni się nauczyć. Po pierwsze, nie wolno lekceważyć własnych wyborców, „bo i tak zagłosują”. Porażka Patryka Jakiego puszczającego oko do tęczowej lewicy wyraźnie to pokazała. Po drugie, odbiorcy mediów nie wolno uważać za idiotę, który łyknie siermiężny przekaz. Dotychczas krytyka działalności państwowych mediów gaszona była stwierdzeniem: ale to działa. Nie zadziałało.