Podobno nawrócił w czasie swych wypraw 25 tysięcy Indian. I choć to niepojęte, zupełnie nie przeszkadzała mu w tym nieznajomość ich ojczystego narzecza.
Św. Ludwik Bertrand
brewiarz.pl
Burza rozszalała się na oceanie na dobre. Drewniany okręt trzeszczał pod naporem sztormowych fal. Załoga dwoiła się i troiła, by uratować ową łupinkę od zatonięcia, ale z każdą chwilą traciła nadzieję wobec ogromu żywiołu. Gdy wszystko wydawało się już przesądzone, spod pokładu z trudem łapiąc równowagę wychyliła się przygarbiona postać w dominikańskim habicie. Jej powolny chód tylko po części spowodowany był coraz większymi przechyłami statku. Ten człowiek wracał przecież do domu po siedmiu latach nieustannych pieszych wędrówek wzdłuż i wszerz całej Kolumbii. Jako misjonarz był niestrudzony w docieraniu do najdalszych zakątków dżungli by odnaleźć tubylców i przekazać im Dobrą Nowinę. Podobno nawrócił w czasie tych wypraw 25 tysięcy Indian. I choć to niepojęte, zupełnie nie przeszkadzała mu w tym nieznajomość ich ojczystego narzecza. Wiele razy słyszano jak mówił do nich o Bogu po hiszpańsku, a oni rozumieli go doskonale i przyjmowali chrzest. Paradoksalnie o wiele trudniej szło mu porozumienie się z tymi, dla których hiszpański był językiem ojczystym. Konkwistadorzy na przykład wcale nie chcieli słuchać gdy ten "apostoł Indian" w swoich naukach bronił rdzennych mieszkańców Ameryki Południowej. Dlatego ucieszyli się bardzo, gdy zdrowie w końcu odmówiło posłuszeństwa temu dominikaninowi i musiał wrócić do Walencji. Co prawda od urodzenia był zahartowany w walce z przeciwnościami, uciekł w końcu z domu by wstąpić do zakonu, a ofiara i wyrzeczenie były jego własną życiową dewizą, ale tutaj chodziło o coś więcej. Tu był naprawdę Nowy Świat, odkryty ledwie kilkadziesiąt lat wcześniej. Tu chory i niedołężny zakonnik był balastem dla dających z siebie wszystko współbraci. Czasy ewangelizacji 'all inclusive' jeszcze nie nadeszły. Na razie był jednak XVI wiek i kolejna fala dosłownie przewaliła się przez pokład, porywając ze sobą wszystko, co napotkała na swojej drodze. I w tym momencie bohater tej historii uczynił coś, co przeszło do dominikańskiej legendy. Zamiast ukryć się przed żywiołem stanął twardo na drewnianym pomoście, wyciągnął rękę i wobec kolejnego zbliżającego się oceanicznego bałwana uczynił znak krzyża. Marynarze z politowaniem spojrzeli na gest tego niewielkiego zakonnika i skulili się, gdzie tylko się dało. Kolejnego uderzenia fali już jednak nie było i okręt bezpiecznie dopłynął do macierzystego portu.
Resztę swojego życia ten wyjątkowy pasażer owego rejsu spędził w konfesjonale. Choć sława jego osobistej świętości sprawiła, że na swojego duchowego kierownika wybrało go wielu
wybitnych ludzi. Gdy jednak pytano go o cuda, które dokonały się za jego wstawiennictwem, niezmiennie odpowiadał, że te nie mają związku ze świętością tylko z wiarą. Potrzeba nam więcej wiary, a świętość przyjdzie z czasem. Zmarł 9 października 1581 roku. Czy znacie państwo imię owego dominikanina? To św. Ludwik Bertrand.
Jeśli nie slyszysz radia spróbuj inny strumień lub zewnętrzny player
Pierwsza strona
Poprzednia strona
Następna strona
Ostatnia strona