Siostra Faustyna Kowalska, sekretarka Bożego Miłosierdzia, to z całą pewnością najważniejsza postać w liturgicznym kalendarzu pod datą 5 października. Ja jednak chciałbym z cienia jej niezaprzeczalnej wielkości wyciągnąć na światło dzienne także innego patrona.
Bł. Rajmund z Kapui brewiarz.pl Siostra Faustyna Kowalska, sekretarka Bożego Miłosierdzia, to z całą pewnością najważniejsza postać w liturgicznym kalendarzu pod datą 5 października. Ja jednak chciałbym z cienia jej niezaprzeczalnej wielkości wyciągnąć na światło dzienne także innego patrona. Człowieka, którego losy w przedziwny sposób rymują się z funkcją, jaka przypadła w udziale spowiednikowi św. Faustyny, bł. ks. Michałowi Sopoćce. Obaj bowiem sięgnęli chwały ołtarzy nie tyle dzięki swoim wyjątkowym talentom czy osobistej charyzmie, ale pokorze. Po prostu, gdy realizując swoje powołanie w Kościele spotkali kogoś bardziej kochającego Boga niż oni sami i bardziej przez Niego obdarowanego, przyjęli go bez zazdrości czy podejrzliwości. No dobrze, może na początku ta podejrzliwość czy raczej niedowierzanie było obecne, szczególnie w przypadku bohatera naszej dzisiejszej historii, ale i on jak już się przekonał do autentyczności doświadczenia Katarzyny ze Sieny, bo to ta święta stanęła na jego drodze, to odtąd towarzyszył już jej i pomagał do końca życia. A początkowo nic na to nie wskazywało. Co prawda ten urodzony w Królestwie Neapolu około 1330 roku dobrze wykształcony dominikanin miał już doświadczenie w badaniu osobistej świętości św. Agnieszki z Montepulciano, ale wtedy chodziło o uporządkowanie dokumentów po zmarłej zakonnicy i mistyczce. Jednak gdy wezwano go w sierpniu 1373 roku na generalną kapitułę do Florencji, dostał zgoła odmienne zadanie – miał stać się kierownikiem duchowym i spowiednikiem, młodszej od siebie o 17 lat tercjarki dominikańskiej, w dodatku analfabetki, która mówiła o sobie, że jest posłanką Chrystusa i że Chrystus Pan dokonał z nią mistycznych zaślubin, zostawiając jej jako trwały znak obrączkę. Doprawdy, trudno było zaufać jej słowom. Jednak kolejne lata, przez które dzisiejszy patron zmuszony był jej towarzyszyć, przezwyciężyły jego niewiarę. Z pokorą przyjął, że Bóg naprawdę przez tę właśnie kobietę chce upomnieć swój własny Kościół targany schizmą, a wcześniej niewolą awiniońską. To on był przy św. Katarzynie, gdy ta przekonała papieża Grzegorza XI by powrócił do Rzymu. Był jej przyjacielem, spowiednikiem, powiernikiem i biografem. A gdy w 1374 roku w wyniku pomocy chorym sam zaraził się dżumą, to właśnie ona wymodliła jego uzdrowienie. Kiedy w końcu został przez swoich przełożonych odwołany do innych zadań, do końca życia ze sobą korespondowali. Gdy po śmierci św. Katarzyny wybrano go w 1380 generałem dominikanów, to przez ostatnie 19 lat swojego życia doczekał się przydomka : drugi założyciel Zakonu Kaznodziejskiego. Ale nie miałby w sobie takiej odwagi do działania i reformy swojej wspólnoty, gdyby wcześniej nie zobaczył jej u prostej mieszczanki, której słuchali papieże. Czy wiecie państwo kogo dzisiaj wspominamy? To bł. Rajmund z Kapui.