Temat zgorszenia powraca na wiele sposobów – zazwyczaj w kontekście zła i nadużyć w Kościele, o których ostatnio tak głośno.
Mamy nadużycia w skali makro, mamy i w mikroskali – w Kościele polskim, lokalnym, naszym parafialnym. I nie musi chodzić bynajmniej o sprawy wielkie. Czasami to drobiazgi, które jednak gorszą. Wszystkim pomstującym niezmiennie odpowiadam: Nie gorszę się Kościołem, choć Kościół ostatnio często mnie boli. Nie gorszę się jednak, bo rozumiem, czym on jest i wiem, kim ja jestem.
Problem ze zgorszeniem wynika w dużej mierze z nieznajomości Kościoła, a w jeszcze większej – z nieznajomości siebie. Nie, nie, nie próbuję bynajmniej odwracać teraz kota ogonem, niczego usprawiedliwiać i wybielać. Zabrania mi tego nie tylko moralna uczciwość, ale także Słowo Boże, które mówi: „Niepodobna, żeby nie przyszły zgorszenia; lecz biada temu, przez którego przychodzą. Byłoby lepiej dla niego, gdyby kamień młyński zawieszono mu u szyi i wrzucono go w morze, niż żeby miał być powodem grzechu jednego z tych małych” (Ł 17, 1-2). Chodzi jednak o to, że im lepiej Kościół poznaję, im bardziej go rozumiem, im głębiej poznaję także samego siebie, tym wyraźniej widzę, że w swej ludzkiej warstwie Kościół jest taki, jaki jestem ja – jest grzeszny moim grzechem. Jeśli więc mam się gorszyć, muszę najpierw zacząć od siebie. Niestety, często nosimy w sobie fałszywy obraz Kościoła, zbudowany z naszych oczekiwań, a często także z roszczeń. Domagamy się więc, aby był święty i nieskalany nie tylko w swej sferze Boskiej, ale także – w sferze ludzkiej. Konstruujemy zatem w naszych wyobrażeniach i oczekiwaniach idealną, utopijną budowlę, w której nie ma miejsca na słabość i grzech. Często jest ona wyrazem naszych pragnień i tęsknot za niebem na ziemi. Czasami także – przejawem naszej ucieczki od nas samych. Oczywiście, ideał powinien nam zawsze towarzyszyć jako cel, do którego zmierzamy. Gdy jednak zaczynamy realizować go z bezwzględnym radykalizmem i bezdyskusyjnie wymagamy od innych, wówczas próbujemy zmieniać Kościół w sektę, w której akceptowalne jest tylko to, co doskonałe, a to, co słabe – natychmiast rugowane. Im bardziej kocham Kościół, tym lepiej rozumiem, że jest w nim miejsce na mój grzech, ponieważ króluje w nim Boże miłosierdzie, a nie sama tylko logika sprawiedliwości. Gdyby tak nie było, dawno znalazłbym się poza Kościołem – nie odnalazłbym w nim mojego miejsca.
Niezależnie od tego, rozumiem zgorszenie tych, którzy Kościół znają mniej, którzy być może żyją trochę na jego peryferiach lub też właśnie się nawrócili i słusznie domagają się od niego, tak zwyczajnie, po ludzku, większego dobra w swym życiu. Rozumiem również tych, którym wprost, bezpośrednio, zadano w Kościele cierpienie. Te zgorszenia mnie nie gorszą, ale bolą; podobnie bolą mnie również zawody i rozczarowania, których ja sam w Kościele doznałem – na przykład te spowodowane przez ludzi. Gdy jednak uczciwie się im przyglądam, muszę stwierdzić jasno: było ich zdecydowanie mniej, niż tych jasnych kart w mojej historii Kościoła. I więcej doświadczyłem w nim światła niż ciemności, świętości niż grzechu, błogosławieństwa niż przekleństwa. To nie statystyka – to fakt. Taki jest bowiem Kościół: Święty świętością Boga, a grzeszny grzesznością swych członków. Dopóki pozostajesz na jego obrzeżach, dopóty częściej atakuje cię ludzki grzech. Gdy jednak wejdziesz do wnętrza Kościoła, zobaczysz, że więcej niż brudu jest w nim świętości i łaski, która rozlewa się także nad twoim i moim grzechem. Dlatego nie pozwolę się zgorszyć Kościołem, choć to, co ludzkie, często mnie w nim boli. Wiem jednak, że taki Kościół jest prawdziwy, taki jest Bogiem święty i taki właśnie Kościół kocham. Mimo wszystko.