Oprawcy nie panowali nad świętym. Nigdy nie panują - historia św. Maksymiliana Marii Kolbego to potwierdza.
„Nie przybyliście do sanatorium, tyko do niemieckiego obozu koncentracyjnego, z którego nie ma innego wyjścia, jak tylko przez komin. Żydzi mogą żyć dwa tygodnie, księża miesiąc, a reszta trzy miesiące. Komu się to nie podoba, może zaraz iść na druty” – tymi słowami witał nowych więźniów KL Auschwitz Rapportführer Karol Fritzsch. Słyszał to też zapewne Maksymilian Maria Kolbe, którego przywieziono do obozu 28 maja 1941. Został przydzielony do oddziału zarządzanego przez zwyrodnialca zwanego Krwawym Krottem. Ten pobił go któregoś dnia prawie na śmierć. Zakonnik przeżył jednak i, choć bardzo cierpiący, pocieszał innych więźniów, a nawet dzielił się z nimi głodowymi racjami jedzenia. Wszystkim też zalecał oddanie się w ręce Niepokalanej.
We wtorek 29 lipca 1941 roku ktoś uciekł z obozu. Władze zarządziły apel. Okazało się, że brakuje więźnia z bloku, w którym był Maksymilian. Więźniowie musieli stać za karę na baczność do końca dnia i przez całą noc, która okazała się bardzo zimna. Rano oficer oznajmił, że dziesięciu spośród obecnych na placu więźniów zostanie przeznaczonych na śmierć w bunkrze głodowym. Esesman szedł wzdłuż szeregów i wskazywał palcem skazańców. „Serca waliły nam jak młotem. W głowie szum, krew pulsowała na skroniach, zdawało się nam, że krew wyskoczy nosami, uszami i oczami. Coś tragicznego” – wspominał później Michał Micherdziński, stojący wtedy niedaleko o. Maksymiliana.
Nieszczęśnicy byli wywlekani z szeregu i stawiani obok pod strażą. Oficer minął ich i wybrał stojącego na końcu 41-letniego Franciszka Gajowniczka. „Jezus, Maria! Moja żona, moje dzieci!” – wyrwało się Gajowniczkowi.
To był już koniec selekcji, pozostali na placu odetchnęli, gdy nagle stało się coś niesłychanego – z szeregu wystąpił o. Maksymilian i skierował się ku grupie esesmanów. To, co się działo, było tak niezwykłe, że wszyscy obecni dobrze zapamiętali tę scenę. Wiadomo było, że za samowolne wyjście z szeregu jest śmierć. „Byliśmy pewni, że o. Maksymiliana zabiją, zanim zdąży się przecisnąć” – wspominał Micherdziński. Tak się jednak nie stało. Zdumieni Niemcy zastygli, ale po chwili odezwał się wściekły kierownik obozu: „Co chce ta polska świnia?”. O. Maksymilian wskazał na Gajowniczka i płynną niemczyzną powiedział spokojnie: „Chcę umrzeć za niego”. Esesmanom opadły szczęki. Po chwili znów odezwał się oficer. „Kto ty jesteś?” – zapytał. „Jestem polskim księdzem katolickim” – usłyszał w odpowiedzi.
Michał Micherdziński zwrócił uwagę na to, że o. Maksymilian ani raz nie użył słowa „proszę”. „Jest tylko jego żądanie, którym złamał Niemca. Złamał sędziego, który uzurpował sobie prawo decydowania o życiu i śmierci, zmusił go do zmiany wyroku” – zauważył.
Zapanowała grobowa cisza, a sekundy ciągnęły się w nieskończoność. Wreszcie kapitan SS zapytał: „Dlaczego pan chce umrzeć za niego?”. Właśnie tak powiedział: „pan”. Nigdy w historii obozów koncentracyjnych nie zdarzyło się coś podobnego.
„On ma żonę i dzieci” – wyjaśnił zakonnik. Znów chwila milczenia. „Dobrze” – powiedział esesman.
Gajwniczek wrócił do szeregu, a Maksymilian z pozostałą dziewiątką poszedł do bunkra. Tam wszyscy, rozebrani do naga, zostali stłoczeni w celi o rozmiarze ośmiu metrów kwadratowych. Jeden z więźniów, Bruno Borgowiec, Polak wyznaczony do wynoszenia zmarłych z celi, zeznał potem, że ilekroć otwierał drzwi, zastawał więźniów modlących się. Z celi cały czas słychać było śpiewy pobożnych pieśni albo słowa różańca lub litanii, które prowadził Maksymilian, a pozostali odpowiadali. Po dwóch tygodniach o. Maksymilian wciąż jeszcze żył, a z nim trzech innych skazańców. Esesmani wezwali więc „pielęgniarza”, który dobił ich zastrzykami fenolu. Borgowiec mówił, że po śmierci twarz Maksymiliana jaśniała radością, a jego martwe ciało zdawało się promienieć.
Niemcy nie byli świadomi, że wydarzenia tylko z pozoru dzieją się pod ich dyktando, bo nawet data egzekucji nie była przypadkowa. Był 14 sierpnia, wigilia uroczystości Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny – Tej, której Maksymilian bez reszty zawierzył swoje życie.
Borgowiec wraz z innym więźniem przenieśli ciało świętego do umywalni. Stamtąd nazajutrz zostało zaniesione do krematorium. „Ofiara całopalna” dopełniła się w sam dzień Wniebowzięcia, 15 sierpnia 1941 r.
To, co zrobił o. Maksymilian, było wstrząsem w fabryce śmierci, jaką był KL Auschwitz. Więźniowie opowiadali sobie o tym zdarzeniu, przechowując pamięć o Maksymilianie jak najcenniejsza relikwię. Niektórym dzięki niej łatwiej było umierać, ale wielu pomogła przetrwać. Franciszek Gajowniczek dożył 94 lat i zmarł w 1995 r.
17 października 1971 r. Paweł VI beatyfikował o. Maksymiliana, a Jan Paweł II kanonizował go 10 października 1982 r.
Święty Maksymilianie, módl się za nami.