Proponuję mały eksperyment myślowy. Wyobraźmy sobie, że żyjemy w świecie, w którym wszyscy ludzie, mogą mieć wszystko, czego tylko zapragną. Czyli – innymi słowy - wyobraźmy siebie złotą rybkę, która w nieograniczony sposób obdarowuje całą ludzkość, oczywiście indywidualnie, każdemu według jego własnych zachcianek.
Tu zastrzeżenie - obdarowuje wszystkich ludzi różnorakimi dobrami, ale ich samych nie zmienia. Czy w ten sposób zapanowałaby powszechna równość? Otóż – nie. Po pierwsze, równość taka miałaby charakter czysto formalny – bo ludzie różnią się zarówno potrzebami jak marzeniami. Jeden chce tego, drugi czegoś zupełnie innego, ktoś trzeci – ma jeszcze inny pomysł. Każdy wybór można oczywiście uszanować, ale gdyby ktoś zażyczyłby sobie kolekcji małych różowych słoników, to pewnie wielu uznałoby tę ekstrawagancję za wybór nietrafiony. Po drugie, nawet gdyby wszyscy nie tylko mogli mieć wszystko ale i rzeczywiście chcieć wszystkiego, to i tak różniliby się między sobą możliwościami wykorzystania tego, co im się zamarzyło. Bo oni sami pozostaliby przecież sobą – ze swoimi naturalnymi czy wyuczonymi predyspozycjami i ograniczeniami. I tak, gdyby ktoś zapragnął luksusowego auta, to złota rybka może dać mu taki samochód, ale dopóki nie zrobi prawa jazdy, nie będzie mógł być legalnie jego kierowcą. I – przynajmniej w naszym eksperymencie - złota rybka nic na to poradzić już nie może. Ktoś może zażyczyć sobie wyjazdu na fantastyczną zagraniczną wycieczkę, ale jeśli sam nie dysponuje kapitałem kulturowym, to w zasadzie równie dobrze może wypić kawę na rynku w Katowicach, plac św. Marka w Wenecji jest mu potrzebny tylko z powodów snobistycznych. Co to jest „kapitał kulturowy” wytłumaczę za chwilę, teraz na moment przyjrzyjmy się widzianej cudzymi oczyma Wenecji. No właśnie, mój dobry znajomy poleciał ostatnio do Wenecji – i zwierzył mi się po powrocie, że w zasadzie pojechał na ten krótki wypad zupełnie nieprzygotowany. Niczego wcześniej o Wenecji nie przeczytał – poprzestając na wyrywkowej wiedzy z mniej czy bardziej przypadkowych lektur z przeszłości, książek, w których Wenecja – jej sztuka, architektura i historia - nie odgrywała zresztą nigdy roli głównej. I jeszcze tłukły mu się w głowie jakieś fragmenty filmów z Wenecją w tle – „Inferno” z Tomem Hanksem, „Moonraker” z Rogerem Moorem, hit „Indiana Jones i ostatnia krucjata” z Harrisonem Fordem i Seanem Connery czy wreszcie „Wszyscy mówią, kocham Cię” Woody’ego Allena. Pokazał mi nawet w swoim Iphonie jak w Pałacu Dożów powtarza przed obrazem Tintorreta „Raj” kultowy monolog Allena z tego ostatniego filmu. Mimo tej, jako się rzekło, dość zresztą eufemistycznie rzecz ujmując, fragmentarycznej wiedzy o miejscu tak wspaniałym jak Wenecja, mój dobry znajomy mógł uznać wyjazd za wielce udany a to dzięki staremu przewodnikowi, w którym zaznaczono uczestnikom jego wycieczki, jakie to mniej oczywiste zabytki winno się w Wenecji koniecznie zobaczyć. I tak odwiedził niepozornie wyglądające kościoły (kościółki), w których mógł podziwiać malarskie dokonania Tycjana czy w kościele San Sebastiano zobaczyć co namalował Veronese. No cóż, dość wątły kapitał kulturowy mojego, anonimowego dla Państwa, znajomego, wzbogacił się po weneckiej wyprawie ale – przy odrobinie wysiłku intelektualnego z jego strony - mógł wszak wzbogacić się znacznie bardziej. Trzeba było więcej czytać, więcej by się wówczas wiedziało, więcej by się wrażeń smakowało. Teraz obiecany wtręt – czym mianowicie jest ów kapitał kulturowy? Otóż, jak pisał znany francuski socjolog Pierre Bourdieu, ludzie różnią się między sobą posiadanym przez siebie kapitałem kulturowym. Nie będę, rzecz jasna zanudzał Państwa akademickimi rozważaniami piszącego trudnym stylem socjologa – uszczegółowię więc tylko, że do form kapitału kulturowego należy m.in. wiedza o takich kulturowych artefaktach jak dzieła sztuki, malarstwo, plastyka, dalej – wiedza o dziełach muzycznych, literackich, filmowych, o architekturze – zwłaszcza zabytkowej. Innymi słowy – kapitał kulturowy to także wiedza, która pozwala korzystać pełniej z tego, co pozostali, wiedzy tej pozbawieni, oczywiście mogą zobaczyć na własne oczy, ale z konieczności oglądają pobieżnie i podziwiają powierzchownie, bo w szkole na lekcji historii niespecjalnie uważali – teraz ledwie umieją odróżnić porządek joński od korynckiego. Ktoś zapyta - czy to w ogóle ważne? Ale samo zadanie takiego pytania lokuje pytającego w gronie tych, których zasób kapitału kulturowego jest wątlejszy niż zawartość portfela. I nic w tej proporcji nie zmienia się nawet wtedy, kiedy zadający pytania o potrzebę posiadania kulturowego kapitału mają prawie pusty portfel. I złota rybka w takich przypadkach nic nie jest w stanie pomóc.