Kościół na Bliskim Wschodzie umiera. Ten region świata jest jak kocioł, w którym nieustannie mieszają się rozmaite konflikty i dziś już chyba nikt nie jest w stanie rozwikłać zapętlonego do granic możliwości węzła powiązań i przeciwstawnych interesów. Jedno jest pewne: najwyższą cenę za tę sytuację od lat płacą chrześcijanie.
Zostało ich na Bliskim Wschodzie naprawdę bardzo niewielu. W Iraku to w zasadzie niedobitki. W Jordanii, a nawet w Izraelu – śladowe ilości. W Syrii może być jeszcze około dwóch milionów chrześcijan, ale trudno to ocenić – żyją w nieustannym zagrożeniu i w skrajnych warunkach. Stosunkowo nienajgorsza sytuacja jest jeszcze w Libanie. Chrześcijanie – głownie katolicy (maronici) – są tam w liczbie około 1,5 miliona i stanowią mniej więcej jedną trzecią populacji kraju; są jednak silni, dobrze zorganizowani, mają wojsko, przedstawicielstwo w strukturach politycznych, a przede wszystkim determinację, aby przetrwać. Nie chodzi tu jednak wyłącznie o determinację wypływającą z pobudek patriotycznych bądź narodowych. Ich siła płynie z jeszcze głębszych, duchowych pokładów, a nawet ociera się o tajemnicę… świętych obcowania.
Libańscy katolicy – maronici – to ludzie dumni, o wielkiej kulturze i głębokim poczuciu własnej wartości. Słynęli zawsze z doskonałego wykształcenia, wielu z nich studiowało na zagranicznych uniwersytetach, w większości władają trzema językami – arabskim, angielskim i francuskim. Gdy rozmawiam z moimi libańskimi przyjaciółmi, urzeka mnie ich znajomość kultury Zachodu – znacznie większa niż nasza wiedza o tradycjach chrześcijan na Wschodzie. Tym jednak, co przede wszystkim wewnętrznie mnie porusza, jest ich żywa, autentyczna wiara. W Libanie kościoły są pełne – zwłaszcza ludzi młodych. Wiara jest dla nich nie tylko sprawą indywidualnie bardzo poważną, ale także elementem tożsamości i wspólnotowej siły. Można zaryzykować stwierdzenie, że pomaga im w tym samo Niebo. Znajomy Libańczyk powiedział mi niedawno, że gdy muzułmanie w Libanie przeżywają poważne trudności, gdy mają problemy z pracą, cierpieniem, chorobą, bądź innego rodzaju trudności, udają się w dwa miejsca: do sanktuarium maryjnego w Harrisa bądź do klasztoru św. Marona w Annaya, gdzie spoczywa ciało św. Szarbela. Maryja jest otoczona przez muzułmanów wielkim szacunkiem – z ogromnym poważaniem wypowiada się o niej Koran, traktując ją jako matkę wielkiego proroka. Natomiast do Szarbela pielgrzymują ze względu na wielką ilość cudów dokonywanych przez tego katolickiego świętego wśród muzułmanów. Praktycznie nie ma miesiąca, żeby w libańskiej telewizji nie pojawiały się doniesienia o uzdrowieniach dokonywanych przez św. Szarbela pośród wyznawców Allaha. To fenomen, który fascynuje i napawa respektem. Moi libańscy przyjaciele z całym przekonaniem tłumaczą mi, że muzułmanie podziwiają, szanują i jednocześnie boją się tego zmarłego pod koniec dziewiętnastego wieku pustelnika. W Libanie wszyscy są przekonani, że on żyje i wspiera swój lud. Dokonuje się też wiele nawróceń – zarówno tych oficjalnych, które – ze względów bezpieczeństwa – łączą się z koniecznością zmiany miejsca zamieszkania i przeniesienia się na terytorium zdominowane przez chrześcijan, jak i tych niejawnych, które wydarzają się w skrytości serca i utrzymywane są w tajemnicy. Oczywiście, patrząc z perspektywy całego Bliskiego Wschodu, to zaledwie kropla w morzu, jednak kropla o wielkiej sile, która ma moc skruszyć skałę. Chrześcijanie w Libanie są jak róże pośród cierni – żyją, jak sami mówią, otoczeni milionami wrogów. Gdy jednak pytam ich o to, w jaki sposób my, ludzie Zachodu, możemy im pomóc, niezmiennie, z uśmiechem, ale i z pewnym smutkiem w głosie odpowiadają: Najpierw spróbujcie nas zauważyć, potem usłyszeć, a następnie – pokochać i zrozumieć.