Od dość dawana już w większości chyba parafii dzieci przystępują do pierwszej Komunii w jednolitych strojach, nazywanych czasem liturgicznymi.
Przekonywanie rodziców, a szczególnie mam, do takiej praktyki kosztowało sporo wysiłku i nie było wcale takie proste, o czym wiem z własnego proboszczowskiego doświadczenia, mimo że celowość takiego jednolitego pierwszokomunijnego stroju wydawała się być oczywista i pożyteczna, i to z wielu względów: skromnościowych, solidarnościowych, i ekonomicznych także. Na dodatek też zasada ta miała jakby uskromnić, że tak powiem, dziecięcą strojność i wyhamować to postępujące ubraniowo, pierwszokomunijne szaleństwo. Na co zresztą wszyscy zwracali uwagę i to kontestowali. Bo przecież, co oczywiste, nie o to tu chodzi.
Od jakiegoś jednak czasu pojawił się nowy pierwszokomunijny zwyczaj. Wygląda on tak. Na Mszy św. w kościele dzieci ubrane są, a jakże w takie same pierwszokomunijne stroje, a w restauracji przed uroczystym rodzinnym obiadem coraz więcej dzieci przebieranych jest w quasi ślubne dziewczęce sukienki i chłopięce garnitury.
I przyznam się Państwu, ja czegoś tu zupełnie nie rozumiem. I nie bardzo wiem, o co tu właściwie chodzi. Z jednej strony wszyscy załamują ręce nad coraz większą pierwszokomunijną kosztownością i wystawnością. Przyjęcie w restauracji przecież swoje kosztuje, nowy ubiór rodziców i rodzeństwa też, do wystroju kościoła też trzeba się dorzucić, do tego jeszcze jakaś pamiątka i zdjęcia. A z drugiej, dokładany jest dodatkowy wydatek podwójnego ubioru. Z jednej strony lament nad rosnącym pierwszokomunijnym szpanem, a drugiej samemu w tym udział.
A proszę popatrzeć teraz na to także i z tej strony. Ta zamiana stroju, niby niewinna niesie ze sobą tak przy okazji, mimochodem, może niechcący i takie oto przesłanie: to co w kościele to jedno, a to co restauracji, to drugie. Ta zamiana stroju pokazuje, uwydatnia rozdzielenie tych dwóch przestrzeni. A przecież tej restauracyjnej nie byłoby bez tej kościelnej. Ta restauracyjna jest z powodu tej kościelnej i ją dopełnia, uzupełnia, a przynajmniej powinna. Ta zamiana stroju ugruntowuje i to od najmłodszych już lat taki dualizm, rozdzielność religijności od reszty życia i zachowań.
Żeby było mało ta zamiana się powtarza, bo na popołudniowe nabożeństwo trzeba znów się przebrać w ten kościelny pierwszokomunijny strój i pewno wcale nie z powodu tego nabożeństwa, a wspólnej fotografii. Myślę sobie, że te pierwszokomunijne przebieranki wyrządzają więcej szkody niż pożytku nie tyle nawet w rodzicielskich portfelach, co w budowaniu i umacnianiu przekonania, że religijność to jedno, a to co poza to drugie i zupełnie inne.
Refleksja druga jest około małżeńska. Od jakiegoś czasu na antenie TVNu emitowany jest program „Ślub od pierwszego wejrzenia”. W informacjach o idei tego programu przeczytałem: Samotność, nieudane związki i burzliwe rozstania. Co zrobić, gdy intuicja zawodzi w wyborze tej jedynej osoby? Czy warto zaufać nauce i oddać swój los w ręce fachowców? Uczestnicy programu „Ślub od pierwszego wejrzenia” zdecydowali się na ten krok. Idealnego partnera lub partnerki będą dla nich szukać eksperci. Ale jest jeden warunek – swoich wybranków będą mogli poznać dopiero na ślubnym kobiercu… Jego bohaterami są osoby, które do tej pory nie znalazły drugiej połówki, niemniej ciągle marzą o wielkiej miłości. W jej znalezieniu pomoże tym razem nie swatka czy portal randkowy, lecz specjaliści. Kierownik Katedry Biologii Człowieka, seksuolog, psycholog. Testy psychologiczne, wielogodzinne rozmowy, analiza zapachu i wymiarów… To naukowe wytyczne do znalezienia idealnego partnera. Miłosny eksperyment potrwa miesiąc. Po tym czasie każda z par będzie musiała podjąć decyzję, czy chce dalej budować wspólną przyszłość. Czy naukowe podejście do miłości sprawdzi się w praktyce a wybory ekspertów okażą się strzałem w dziesiątkę?
Ze zdumieniem przeczytałem te programowe założenia. Myślę sobie, że chęć znalezienia dla siebie idealnego partnera lub partnerki na życie jest daleko iluzoryczna, bo takich ludzkich ideałów po prostu nie ma. Założenie na dodatek, że tę idealność da się jakoś zidentyfikować biologią, seksuologią, czy psychologią jest jakimś nieporozumieniem i sprowadzeniem małżeństwa na poziom zimnego doboru osobników zupełnie eliminując ciepło uczucia – miłość. A to ona sprawia, że małżonkowie przeżywają z sobą lata całe nie dlatego, że byli dla siebie idealni, a mimo wzajemnej dla siebie nie idealności. Na domiar złego ta wzajemna dla siebie idealność jest identyfikowana na teraz, na dziś, a przecież ludzie są dynamiczni i w życiu się zmieniają, i z czasem przestaną być dla siebie idealni, i wtedy zapewne przyjdzie czas na zmianę i aktualizację partnerskiej idealności.
Logika tego programu nie ma nic z naukowego podejścia do miłości. Zresztą nie wiem czy to w ogóle możliwe, bo nauka - to rozum, a miłość - to serce, a w praktyce rozum nie zawsze przecież idzie w parze z sercem, i jak podpowiada doświadczenie, śmiem twierdzić zdecydowanej większości małżeństw, wcale to nie zaszkodziło ich trwałości.
Ten miłosny eksperyment trwa miesiąc, jak to zapowiadają autorzy programu, a potem się zobaczy. Ma więc charakter zabawy i to publicznej zabawy małżeństwem i w małżeństwo.
Chyba jednak coś z nami jest już nie tak, jeśli małżeństwo gotowi jesteśmy traktować jak przedmiot do publicznej zabawy.