Matura za pasem… Ale to tylko jeden z powodów, dla których przypomniał mi się pewien tekst. Kiedyś podesłał mi go przyjaciel, bo znalazł w nim moje nazwisko. A tekst trafił przypadkiem na portalu, na którym odpowiadano na pytania – właśnie - przyszłych maturzystów. Jedno z nich dotyczyło charakterystyki felietonu.
Odpowiedź brzmiała: „Felieton to gatunek publicystyczny, więc muszą one [felietony] dotyczyć współczesności. Fikcja bywa w nich najczęściej dodatkiem wzmacniającym ironię, kpinę czy żart. Poszukaj również radiowych felietonów w nich panuje znacznie więcej swobody. Krzysztof Łęcki lubi mocną ironię, w której często ucieka się do fikcji wybiegającej w przyszłość projektowaną na podstawie twierdzeń oponentów tylko po to, by ją doprowadzić do absurdu i tym samym podważyć ich argumenty”. [koniec cytatu] Przypominam ten tekst nie tylko ze względu na zbliżające się maturalne egzaminy. Zwraca on uwagę na pewien sposób przedstawiania swojego stanowiska – mocna ironia, wybiegająca w przyszłość fikcja, sprowadzanie do absurdu. Otóż chociaż wszystkie te elementy argumentacji i perswazji możliwe są do wykorzystania w felietonie, to o wiele większe możliwości stwarza dla nich literatura piękna. I dlatego chciałbym dzisiaj zwrócić Państwa uwagę na pewną wizje niedalekiej przyszłości zarysowanej w powieści mojego uniwersyteckiego kolegi Marka Migalskiego [zatytułowanej] „Wielki finał”. Migalski jest co prawda bardziej znany jako kontrowersyjny komentator życia politycznego i ex-europoseł niż powieściopisarz, ale najwyraźniej „ciągnie” go w stronę fikcji, w tym przypadku – literackiej fikcji wybiegającej w przyszłość. Co prawda jeden z recenzentów „Wielkiego finału”, Piotr Gajdowski, przekonuje, że „/…/ Migalski [w >>Wielkim finale<<] powściągnął swój polityczny temperament i zamiast antyutopii naszpikowanej publicystyką napisał całkiem dobrą powieść obyczajową”, ale… Ale wszystko zależy od przyjętej przez czytelnika perspektywy lektury. Zachowując tu wszelkie możliwe i niemożliwe proporcje – weźmy znakomitego pisarza francuskiego Michela Houellebecqa. Czy jego powieści są pomyślane jako antyutopie? Nie, Houellebecqa interesuje przede wszystkim pewien typ współczesnego człowieka, jego wewnętrzna pustka. Ale przecież w swej ostatniej, głośnej powieści [zatytułowanej ] „Uległość” tworzy political-fiction, przedstawia wizję Europy, w której władza w sposób ewolucyjny, prawie niepostrzeżenie dostaje się w ręce muzułmanów. Za Houellebecqiem i przywoływanym przez niego historykiem Arnoldem Toynbeem przytoczmy cytat z powieści „Uległość”: „/…/ o ile liberalny indywidualizm mógł tryumfować, gdy ograniczał się do rozpuszczania struktur przejściowych, takich jak ojczyzny, korporacje i kasty, o tyle musi przypieczętować swoją własną klęskę, jeśli ośmieli się zaatakować najwyższą strukturę społeczną, jaką jest rodzina, czyli demografia - a wtedy, logicznie, nadejdzie czas islamu”. Tyle Houellebecq o cywilizacjach popełniających samobójstwo. Zanim wrócę do powieści Migalskiego przypomnę jeszcze pewną znaną myśl Cypriana Kamila Norwida – „Przeszłość to dziś, tylko cokolwiek dalej”; w moich szkolnych czasach cytatem tym katowano maturzystów. Moja parafraza myśli Norwida brzmi jak następuje: Przyszłość to jest dziś, tylko cokolwiek dalej”. Spójrzmy z tej perspektywy na scenę, na której toczy się akcja obyczajowej powieści Migalskiego. Oto eutanazja, o której dzisiaj dyskutuje się wciąż jeszcze jako o problemie, staje się w 2025 roku powszechnie dostępna po tym jak w roku 2019 najpierw Parlament Europejski, a potem Komisja Europejska zdecydowały o legalizacji eutanazji w całej Unii. Pisze Migalski: „Na początku kilka państw Malta, Irlandia i Polska – sprzeciwiało się temu, ale po pewnym czasie względy ekonomiczne przeważyły. (…) Przy takiej strukturze demograficznej, gdzie mnóstwo było ludzi starych, a prawie nie rodziły się dzieci i przy bezwzględnym zatrzymywaniu imigrantów na granicach Unii z obawy przed niekontrolowanym ich napływem eutanazja okazała się jedynym racjonalnym wyjściem”. Autor „Wielkiego finału” opisuje biznes jaki zrobiono z tej usankcjonowanej prawem i zaplanowanej „godnej śmierci”. Bo oto ktoś wpadł na „pomysł, by połączyć egzotyczne wczasy z pięknym końcem”. Takie wczasy, na które każdy chciałby pojechać ze względu na najbardziej wyszukane wygody i wyrafinowane rozrywki. I tylko zawartość portfela sprawiała, że jedni mogą pobyć tam króciutko, gdy innych stać na kilkumiesięczny pobyt. Usługi takich firm jak tytułowy „Wielki finał” były reklamowane przez rządy i towarzystwa ubezpieczeniowe, bo to im najbardziej zależało na powodzeniu eutanazyjnego biznesu. Kto ciekaw jak ów iście szatański plan wyglądał w szczegółach, jakie pokusy czekały na ludzi, którzy mieli przed sobą tyle słodkiego życia, na ile mieli pieniędzy, sięgnie po powieść Migalskiego. Czy przeczytałem „Wielki finał” zgodnie z intencją autora czy - jakby chciał Umberto Eco - zgodnie z intencją tekstu powieści? Otóż w tym przypadku stoję po stronie polemisty Eco – przyjmuję wykładnie pragmatyczną Richarda Rorty’ego, ja powieści Migalskiego w pisaniu tego felietonu po prostu „użyłem”. Acha, „Wielki finał” to książka, o której moja żona orzekła, że nieźle się czyta. Kto zna moją żonę, a ja znam ją od prawie 40 lat, to wie, że taki lakoniczny werdykt to w jej ustach niewątpliwie pochwała. I jeszcze, na koniec, raz jeszcze podkreślając, że zachowuję w sprawie porównań wszelkie możliwe, a nawet niemożliwe proporcje, chciałbym przypomnieć pewną uwagę poczynioną przez Georga Orwella – otóż Orwell o swojej słynnej powieści antyutopii „1984” powiedział, że napisał ją jako przestrogę, a nie instrukcję obsługi.