Kościół każdego dnia wspomina ludzi, którzy postanowili swoje życie oddać Chrystusowi.
Bł. Józef Olallo Valdes brewiarz.pl Kościół każdego dnia wspomina ludzi, którzy postanowili swoje życie oddać Chrystusowi. Są wśród nich tacy, którzy darem słowa zdobywali dla nieba tysiące wiernych. Znajdziemy też i innych, którzy umartwieniem swego ciała tak bardzo złączyli się z Bożą męką, że zaprzeczali prawom natury. Jeszcze inni mądrością zaprowadzali ład na ziemi kierując oczy ludzi na Boga albo siłą woli oddanej Stwórcy bez grosza przy duszy stawiali kościoły, szpitale i szkoły. Czy wobec takiej śmiałości w działaniu jakiekolwiek uznanie może mieć jeszcze zwyczajne życie? Nie tylko może, ale i ma. W końcu opisywane przed chwilą przypadki to zaledwie krople w morzu zwyczajnej świętości. Takiej jak ta, która stała się udziałem pewnego żyjącego na Kubie w XIX wieku bonifratra. Jego rodzice pozostają nieznani - zaraz po swoim urodzeniu trafił bowiem do sierocińca i przebywał tam aż do 13 roku życia. Choć jego dzieciństwo upłynęło w surowych warunkach, zachował pogodę ducha i serdeczność dla innych. Skąd to wiemy? Bo jako piętnastolatek wstąpił do Zakonu Szpitalniczego św. Jana Bożego i został wysłany do szpitala w Puerto Príncipe (obecnie Camagüey). Został tam przez kolejne 54 lata czyli już do swojej śmierci w 1889 roku. Co tam konkretnie robił? To co ślubował – służył chorym. Najpierw jako pielęgniarz, potem jako przełożony personelu, a ostatecznie jako lekarz-chirurg. Wszystkiego nauczył się sam, dzień w dzień bez wyjątku pomagając potrzebującym i asystując przy zabiegach. Jego wiedza była w tym względzie doprawdy imponująca. Ale tym, co na chorych i na wszystkich okolicznych mieszkańcach robiło jeszcze większe wrażenie, była jego uczciwość i hart ducha. Przez te pół wieku posługi w szpitalu Kuba diametralnie się zmieniła. Nowe władze stały się przeciwne Kościołowi. Zawieszono działalność zakonów i zgromadzeń zakonnych. Dobra kościelne, w tym szpitale, zostały skonfiskowane. Doszło do tego że w 1876 roku, czyli na 12 lat przed swoją śmiercią dzisiejszy patron został jedynym bonifratrem na całej wyspie. Do tego rozpoczęła się trwająca 30 lat wojna o wyzwolenie Kuby spod hiszpańskiego panowania. Wszystko to jednak nie zmieniło bohatera naszej dzisiejszej zwyczajnej historii. Nadal był wierny Bogu i chorym. I nadal pomagał wszystkim, niezależnie od rasy, koloru skóry, zapatrywań religijnych czy światopoglądowych. Był solą w oku władz kolonialnych, cywilnych i wojskowych, ale nawet jego przeciwnicy nie odmawiali mu tytułu „apostoła miłosierdzia” i „ojca ubogich”. Do końca życia pozostał zwyczajnym bratem, niegodnym przyjęcia kapłańskich święceń. Czy wiecie państwo jak nazywa się ten pierwszy Kubańczyk wyniesiony do chwały ołtarzy? To błogosławiony Józef Olallo Valdes. Przez wszystkich zwany po prostu Ojcem Olallo.