W dzisiejszym felietonie pozwolę sobie na dwa tylko z pozoru, jak mi się zdaje rozbieżne, czy rozłączne wątki.
Wątek pierwszy. Proszę pozwolić, że znów przywołam fragment z początku Ewangelii św. Marka, który słyszeliśmy uczestnicząc w Eucharystii w minioną niedzielę. Jego pierwsze pół zdania brzmi tak: Gdy Jan został uwięziony. To znaczy, że coś się skończyło, dramatycznie zostało zamknięte. Skończył się czas czekania i zapowiadania. Każde oczekiwanie się kończy, gdy przychodzi to, na co się czekało. Tamten czas, etap, to już przeszłość. I po tym być może dość lapidarnym stwierdzeniu słyszymy Jezusa, który mówi: „czas się wypełnił". Teraz się wypełnił. Na samym początku swojego nauczania, w pierwszym pół zdaniu Pan Jezus kładzie akcent na chwili obecnej, na teraźniejszości: dziś, teraz się wypełnił. To, jak mi się zdaje ważna podpowiedź. Pomyślmy przez chwilę, czy naprawdę umiemy żyć tym, co robimy i przeżywamy teraz, dziś? Jak podchodzimy i jak traktujemy naszą teraźniejszość? Mnie się bowiem zdaje, że ciągle bardziej żyjemy wspomnieniami tego, co było i jacy byliśmy; i tęsknotami za tym, czego jeszcze nie mamy i kim chcielibyśmy być? Powiem też, że chyba nawet bardziej wspomnieniami niż tęsknotami. Więcej, zdaje mi się, że w tych wspomnieniach z przeszłości to nad wyraz często znaczenie i role innych kwestionujemy, umniejszamy, dyskredytujemy, zasłaniamy kurtyną milczenia, a siebie, swój obraz z przeszłości pudrujemy, retuszujemy przypisując sobie nie należne nam miejsce, znaczenie i osiągnięcia. A przyszłość swoją widzimy dla siebie ogromną, trochę jak Wyspiański w tej strofie:
Teatr mój widzę ogromny,
wielkie, powietrzne przestrzenie,
ludzie je pełnią i cienie,
ja jestem grze ich przytomny.
A Pan Jezus sprowadza nas na ziemię i stawia przed oczy teraźniejszość, dziś; nie wczoraj, i nie jutro. Nie ocenia po przeszłości ani Piotra, ani Pawła, ani łotra, i tonuje zapędy na przyszłość, kiedy Piotrowi studzi emocje tak przy dobywaniu miecza, jak i chęci oddawania życia. Nie wiem, czy aby nie za mocna to teza, ale zdaje mi się, że my nie bardzo lubimy tę naszą, własną teraźniejszość, Może to dlatego właśnie, że za bardzo sercem tkwimy we wczoraj, a marzeniem w jutrze i marnujemy, zaprzepaszczamy szanse, okazje, które są na wyciągnięcie ręki, pod naszym wspólnym i naszym własnym nosem. I znów kłania się Wyspiański:
Miałeś, chamie, złoty róg,
miałeś, chamie, czapkę z piór:
czapkę wicher niesie,
róg huka po lesie,
ostał ci się ino sznur,
ostał ci się ino sznur.
Czas już nareszcie zmienić proporcje znaczenia i roli przeszłości, przyszłości do teraźniejszości, i to w każdej przestrzeni naszego życia, polityczno – partyjnej, historyczno – edukacyjnej, samorządowo – obywatelskiej i religijno – kościelnej także. Myślę sobie też, że tak zbiorowo, społecznie i kościelnie, jak i też pojedynczo, osobiście bardzo często miewaliśmy w ręku złoty róg, ale zbyt często ostawał nam się ino sznur.
Zamiast więc wyolbrzymiać przeszłości znaczenie i mamić się niebieskimi migdałami przyszłości zejdziemy na ziemię i zapatrzmy się, polubmy nasze dziś, teraźniejszość, bo bez niej nie byłoby wczoraj, a i nie będzie jutra.
Wątek drugi. Kiedy słyszymy ten fragment Ewangelii, to zwykliśmy go odnosić i dedykować przede wszystkim, a chyba już i wyłącznie tylko do tych zza ołtarza i spod znaku klasztornego sposobu na życie, wszak mowa w nim o powołaniu: Pójdźcie za Mną. Ok., jasne oni muszą być powołani, choć i tacy bez powołania też trafiają.
Tyle tylko, że ta eliminacja logiki powołania z tej poza duchownej przestrzeni realizacji swojego życia zdaje się być już powszechnie obowiązująca. Ja jeszcze pamiętam, kiedy w rozmowach z moimi rodzicami, pojęcie powołania odnosiło się do lekarza, nauczyciela, profesora, sędziego, a taki mieszkał w naszym sąsiedztwie, nawet urzędnika gminy, który też mieszkał nieopodal. I ten opis nie był tylko ogólnością, miał konkretną twarz i nazwiska, które pamiętam.
Jeśli dziś nasze relacje schłodniały, stały się urzędniczo proceduralne, jakościowo takie sobie, nawet byle jakie, to może dlatego właśnie, że na to co robimy, kim jesteśmy, jaki zawód, rolę wykonujemy i spełniany przestaliśmy nie tylko patrzeć, ale i traktować, jako moje życiowe własne powołanie. Jestem przekonany, że potraktowanie na powrót swojego życia, roli, funkcji, zawodu, jako powołania spowoduje, że staniemy się innymi ludzi i zupełnie innymi będziemy też dla innych. Niby nic się nie zmieni, ale nasze życie stanie się zupełnie inne. Pozostaniemy sobą, ale nasze życie będzie inne, jakość naszego życia i wzajemnych relacji będzie inna.
Odważmy się zacząć od siebie i przywracać logikę powołania w tym, co robimy, jaki wykonujemy zawód, jakikolwiek zawód. Ale miejmy też odwagę oczekiwać takiej logiki powołania u spełniających role i wykonujących zawody społecznego, samorządowo – państwowego i kościelnego zaufania. To wyjdzie nam tylko na dobre.