Amerykański socjolog Erving Goffman spopularyzował niegdyś pojęcie „definicji sytuacji”. W skrócie - ten kto umie narzucić pozostałym uczestnikom spektaklu życia swoją „definicję sytuacji” zyskuje specyficzny rodzaj władzy.
Niekiedy „definicję sytuacji” narzuca się otoczeniu grożąc opornym przemocą fizyczną - „kto ma dłuższy kij, ten ma większą szansę narzucenia swojej >>definicji sytuacji<<” – jak pisali Peter L. Berger i Thomas Luckmann. Niekiedy jednak wystarcza sama siła perswazji. Narzucenie własnej „definicji sytuacji” jest wówczas zresztą o niebo efektywniejsze. I znacznie trwalsze. Podstawą narzucania swojej definicji sytuacji jest oczywiście język – odbierz przeciwnikowi język, którym się posługuje, zakwestionuj skutecznie siatkę pojęciową w której opisuje rzeczywistość, a reszta jest już prostą konsekwencją. Ktoś – osoba, ale także całe społeczeństwo, kto zostanie pozbawiony własnego języka pozostanie zupełnie bezbronny, kompletnie w świecie zdezorientowany, a często dodatkowo zawstydzony. Znane jest, klasyczne już dzisiaj, studium Victora Klemperera o języku III Rzeszy [zatytułowane] „LTI – notatnik filologa’. Klemperer pisał w nim o sytuacji ekstremalnej – analizował funkcjonowanie języka w systemie totalitarnym, w sytuacji wojennej. A jeśli na wojnie pierwszą ofiarą jest prawda, to katem prawdy jest ekstremalne, nie liczące się z niczym, a już zwłaszcza z rzeczywistością naginanie języka w taki sposób, by „definicja sytuacji” była jedna i jedynie dopuszczalna. Syndrom taki, wbrew pozorom, nie pojawił się dopiero w XX wieku. Wszak już ojciec zachodniej historiografii, Tukidydes przedstawiając obraz wojny domowej w Korkirze, wojny pomiędzy oligarchami i wspieranymi przez Ateńczyków demokratami, pisze: „Wtedy również zmieniano dowolnie znaczenie wielu wyrazów. Nierozumna zuchwałość uznana została za pełną poświęcenia dla przyjaciół odwagę, przezorna wstrzemięźliwość — za szukające pięknego pozoru tchórzostwo, umiar — za ukrytą bojaźliwość, a kto z zasady radził się rozumu, uchodził za człowieka wygodnego i leniwego; bezmyślną zuchwałość uważano za cechę prawdziwego mężczyzny, a jeśli ktoś się nad czymś spokojnie zastanawiał, sądzono, że szuka dogodnego pretekstu, aby się wycofać. Ten, kto się oburzał i gniewał, zawsze znajdował posłuch, ten, kto się mu sprzeciwiał — był podejrzany. Jeśli komuś udało się drugiego wciągnąć w pułapkę, chwalono go jako mądrego, ale za jeszcze mądrzejszego uchodził ten, komu udało się tej pułapki uniknąć; jeśli zaś ktoś tak się urządził, że nie musiał ani zastawiać na nikogo sideł, ani ich unikać, uchodził za zdrajcę swych towarzyszy partyjnych i człowieka bojącego się partii przeciwnej”. Felietonista lewicowego tygodnika „Przegląd”, znany prawnik, Jan Widacki stara się do wzorca ustanowionego przez Klepmperera przyrównać, to co dzieje się w dzisiejszej Polsce. Jego tekst zatytułowany jest „Język IV RP”. Niestety przegapia Widacki, a nawet nie tyle przegapia, co po prostu nie chce zauważyć, że język IV Rzeczpospolitej to nie tylko język obozu rządowego, ale i język opozycji. To prawda, języki te mają różne plemienne totemy i tabu, ale obie strony polsko-polskiego sporu chcą narzucić swoje własne „definicje sytuacji”, chcą mieć monopol na nazywanie tego co dobre, a co złe, co normalne, a co normalne już nie jest, bo jest obciachowe, co podlega dyskusji, a co jest bezdyskusyjne, co powinno ludzi zawstydzać, a co napełniać dumą, co powinno wzbudzać zachwyt, a co budzić odrazę. Co jednak warte podkreślenia - jeden i drugi polityczny obóz ma możliwości narzucania swojej „definicji sytuacji”, każdy z nich swoje media, każdy ma swoje możliwości „dystrybucji szacunku” - bo świat Polski anno domini 2018 jest, jak by nie było, światem pluralistycznym. Sytuacja zróżnicowanych definicji sytuacji, jak bardzo nie byłaby dla wielu niewygodna czy wręcz odstręczająca, nie jest dla demokratycznych systemów społecznych niczym nowym. Polska specyfika, jeśli w ogóle o niej można mówić, polega na skrajnej, doprawdy zero-jedynkowej polaryzacji stanowisk i poziomie rozemocjonowania spotykanym co prawda także gdzie indziej, w innych okolicznościach, ale, doprawdy, rzadko chyba w tak histerycznej formie jak u nas dzisiaj. Tak się rozpisałem o „definicji sytuacji”, a właściwie różnych, konkurujących ze sobą, zwalczających się „definicjach sytuacji”, a gdzie w tym wszystkim Prawda? Niekiedy trzeba jej mozolnie szukać. Ale niekiedy – wystarcza nie zamykać na nią oczu. Kiedy niemiecki pisarz, Siegfried Lenz nazwał polskiego filozofa Leszka Kołakowskiego „zwodzicielem w kierunku prawdy”, ten odpowiedział „Rola zwodziciela /…/ polega głównie na demaskowaniu języka, /…/ władcy boją się analizy języka, demaskowania środków językowych, którymi chcą działać. Jest to próba mówienia rzeczy bardzo prostych, niemal prymitywnych, mających jednak w pewnych sytuacjach ideologicznych znaczenie objawienia”. Tak, pełna zgoda, tyle, że w sytuacji braku państwowego monopolu na informację, bardziej nawet niż formuła Kołakowskiego trafia mi do przekonania fragment wypowiedzi George’a Orwella, który powiada: „Im dalej społeczeństwo dryfuje od prawdy, tym bardziej nienawidzi tych, którzy ją głoszą. Prawda jest nową mową nienawiści. Mówienie prawdy w epoce zakłamania jest czynem rewolucyjnym”. Choć jako tako znam twórczość autora „1984”, to przyznaję, że ten akurat fragment przeczytałem na internetowym memie. Prawda. No cóż, na plakacie reklamującym tomik poezji jednego z moich ulubionych autorów social-fiction, Janusza A. Zajdla napisano wielkimi literami - „Prawda jest jedna, fikcji wystarczy dla wszystkich”.