To już naprawdę ostatnie dni – przedświąteczna prosta. Można w zasadzie zacząć odliczać godziny do wigilijnej wieczerzy, do Pasterki, do pełni czasu świąt Bożego Narodzenia.
W sklepach – szał. Zapchane parkingi przed supermarketami, tłumy ludzi, stosy prezentów, kolejki do kasy. Gwarno, radośnie, czasami nerwowo, kolorowo, popkulturowo. Nie zamierzam jednak dziś wcale tego krytykować.
Zresztą, sam przecież do pewnego stopnia uczestniczę w tej gorączce, przemierzając alejki między sklepowymi półkami, kompletując nadzienie do najbardziej udanego egzemplarza wigilijnej ryby, szukając bakalii do makówek, czy – po prostu – upominków dla najbliższych. Nie chcę więc przyłączać się tym razem do corocznego chóru krytyków komercjalizacji świąt, zwalczać dziwacznych (nie)świętych Mikołajów i oburzać się na kicz w który tak często przystraja się najważniejsze tajemnice chrześcijaństwa. Taką mamy kulturę, którą przecież w jakimś stopniu współtworzymy. Dziś stawiam sobie raczej pytanie, które w tym roku z jakąś szczególną siłą wraca do mnie od ubiegłej Niedzieli Gaudete – niedzieli radości: O co naprawdę chodzi w tych Świętach? O co chodzi w nich dla mnie?
Wędruję więc między sklepowymi półkami – trochę z listą zakupów w ręku, trochę obserwując otaczających mnie, zaaferowanych ludzi. Pewnie na pytanie o sens świąt Bożego Narodzenia, wielu powiedziałoby o ich „magii”, o rodzinnym charakterze, o radości wigilijnego stołu i niepowtarzalnym klimacie kolęd, o śniegu, którego czasem brakuje, no i oczywiście o radości z prezentów – z ich otrzymywania i obdarowywania nimi innych. Będzie też z pewnością grupa tych, którzy z zadumą wspomną o adwentowym oczekiwaniu, o roratach, które właśnie się kończą, o przedświątecznej spowiedzi i o tęsknym oczekiwaniu na spotkanie z nowonarodzonym Synem Bożym. A co ja odpowiem?
Otóż od kilku dni nie potrafię uwolnić się od obrazu Kobiety, która w dziewiątym miesiącu ciąży wsiada na osiołka, aby wraz z mężem przebyć liczącą ponad sto pięćdziesiąt kilometrów trasę z Nazaretu do Betlejem. Będą wędrowali jakieś siedem-osiem dni, w dużej mierze po górskich bezdrożach, nie szerokimi, wydeptanymi traktami, ale męczącymi i wąskimi ścieżkami, pod górę, na południe. Gdy przybędą w końcu do Betlejem, nie znajdą już żadnego cywilizowanego miejsca na nocleg. Nie przyjmą ich bliżsi lub dalsi krewni – jeśli jeszcze tam mieszkają. Nie znajdzie się miejsce w przepełnionej gospodzie. Pozostanie im skalna obora – wcale nie przytulna stajenka, ale miejsce, które uwłacza ludzkiej godności i w którym żadna kobieta nie chciałaby rodzić. Ileż zaufania Bogu trzeba mieć w sercu, żeby zgodzić się na taką podróż i w takich okolicznościach dostrzegać miłującą opiekę Boga? Tak, w tych Świętach, oprócz wielu innych ważnych spraw, chodzi również, a może przede wszystkim o zaufanie. Bóg w Jezusie wkracza przecież w najbardziej splątane i zawiłe ludzkie losy. Takie właśnie narodzenie Syna Bożego to znak Jego zstąpienie na samo dno nędzy – także mojej nędzy. Czy potrafię Mu zaufać? Czy pragnę, jak Jego Matka, podążać za Nim, przyjmując wszystko w cierpliwym poddaniu się Bożej Opatrzności i godząc się na to, że tak właśnie musi się stać? Czy gotów jestem w te Święta spotkać się z tajemnicą mojego zawierzenia tak bardzo uniżonemu Bogu? Mam wrażenie, że jeśli tego nie uczynię, ominie mnie coś bardzo ważnego. Będzie być może pięknie, rodzinnie, radośnie. Ale czy do końca prawdziwie?