Natknąłem się gdzieś na stwierdzenie, że znajomych da się ewentualnie wybierać w portalach społecznościowych, ale w życiu to tak nie działa. Coś jest na rzeczy.
Mam na przykład znajomego, który spotkawszy mnie przypadkowo w zeszłym miesiącu postanowił się ze mną podzielić pewną swoją tajemnicą. Nie okazałem zainteresowania, ale on i tak udzielił mi niepożądanej informacji na swój temat. „Trudno to nazwać na obecnym etapie poważnymi badaniami” - zaczął enigmatycznie. Nawet na niego nie spojrzałem. „Być może w przyszłości będzie to można usystematyzować i opracować jakiś raport zakończony wnioskami” - kusił dalej moją uwagę. „Chodzi o to, że znalazłem dość przypadkowo fascynujący temat i zajęcie, które pochłania dużo czasu. Rozglądam się aktualnie za jakimiś chętnymi do współpracy” - nagabywał, wciąż nie przechodząc do meritum.
Zmęczony tymi podchodami wydałem z siebie wieloznaczne mruknięcie. Potraktował je jako przejaw ciekawości i zachętę. „Odkryłem mianowicie, że obserwowanie ewolucji, a właściwie przekształceń postaw niektórych publicystów może być naprawdę fascynujące” - niemal wyszeptał.
Dałem się nabrać na tę manipulację i spojrzałem na niego przelotnie. Zaraz tego pożałowałem. „Życie publicysty nie jest wcale taką sielanką, jak się ludziom wydaje. To dla niektórych nieustanna praca nad utrzymaniem się na powierzchni” - oświadczył mój znajomy w taki sposób, jakby odkrył istotę bytu i nie czekając na jakąkolwiek motywację z mojej strony kontynuował: „Taki publicysta, który chce się liczyć i mieć poczucie, że wpływa na rzeczywistość, przechodzi w swojej karierze kilka ważnych momentów. Gdy one nadchodzą, musi podejmować egzystencjalne decyzje. Najpierw, biorąc pod uwagę zestaw własnych poglądów i sposób widzenia świata, musi zdecydować, pod którą opcję się podpiąć. To go nie tylko sytuuje na polu toczącej się walki, ale również pozwala mu budować własną tożsamość” - wyłożył i zrobił efektowną przerwę. Zauważyłem, że słońce schowało się za chmurę.
„Kolejna wielkiej wagi chwila w życiu publicysty nadchodzi, gdy odkrywa, że zwolennicy i realizatorzy wybranej przez niego opcji nie są aniołami, nieomylnymi geniuszami, czystymi jak łza ideowcami, odpornymi na pokusy i pułapki rzeczywistości. Musi zdecydować, co z tym fantem zrobić” - wywodził dalej znajomy, a ja wydałem kolejny nieartykułowany dźwięk, bo nie chciałem wyjść na gbura, który ignoruje innych. Znajomy wyraźnie się z tego ucieszył i podjął przemowę: „W takiej sytuacji publicysta musi odpowiedzieć sobie na pytanie, czy się swoim odkryciem podzielić czy zachować je dla siebie, zacząć publicznie krytykować przedstawicieli wybranej przez siebie opcji czy milczeć, łamiąc nie tylko swe przekonania, ale również sumienie. Musi też rozważyć, czy nie będzie lepiej dla niego zmienić opcję i z innych pozycji piętnować zło...”.
W tym momencie w kieszeni znajomego odezwał się telefon. Odebrał, powiedział: „Dobrze, zaraz będę” i szybko się ze mną pożegnał. W tym momencie uświadomiłem sobie, że on sam jest publicystą.