Nad dzisiejszym liturgicznym wspomnieniem góruje postać św. Alberta Wielkiego, biskupa i doktora Kościoła.
Tymczasem ten strzelisty patron dzieli ten dzień ze swoimi znacznie mniej spektakularnymi zakonnymi współpatronami. Ponieważ jednak wszyscy zwracają uwagę na to, co rzuca się w oczy swoją skalą, dlatego o zwykłej przedszkolance i ogrodniku łatwo zapomnieć. Ona całkowicie poświęciła się dzieciom i zdobyła w tym kierunku stosowne wykształcenie. On dbał o parafialny ogród w San Nicolás del Puerto w Andaluzji. Choć dzieli ich 400 lat i jeszcze więcej kilometrów, dokładnie tyle ile jest z Hiszpanii od Włoszech, to bez trudu znaleźli by wspólny język. Oboje pochodzili przecież z ubogich domów i zaznali niełatwego dzieciństwa. W obojgu zakiełkowała też myśl by całe swoje życie poświęcić Bogu. Jemu było łatwiej – tak wcześnie opuścił dom, że nic nie stało na jego drodze do franciszkanów. Ona martwiła się o los swojej mamy. Dopiero po 11 latach pracy w szkole i przedszkolu zebrała tyle oszczędności, że mogła zrobić jej niespodziankę - kupiła niewielki domek z ogródkiem i kawałkiem pola. Kupiła i z matczynym błogosławieństwem zapukała do klasztornej furty. Odesłano ją jednak z kwitkiem, bo była w zbyt podeszłym wieku – miała już 30 lat. Pragnienie jej serca i wyjątkowe kompetencje dostrzegł jednak ks. Jan Bosko i tak stała się częścią salezjańskiej rodziny. Podczas gdy ona swoją energią i zapałem zarażała kolejne domy zakonne, do których została posłana, nasz cichy ogrodnik dostał od przełożonych zadanie wyjazdu na misje. Kiedy więc on ukazywał Boga tym, którzy Go jeszcze nie poznali na Wyspach Kanaryskich, ona z zapałem uczyła czytania i pisania włoskie dzieci oraz młodzież. Oboje mieli jednak dar słowa. Potrafili tym co mówili i jak mówili dotrzeć wprost do serc swoich słuchaczy. Dzięki temu darowi ten prosty zakonnik dostąpił rzeczy niezwykłej – współbracia wybrali go na przełożonego klasztoru. Także i jej udziałem stało się po latach sprawowanie opieki nad swoimi wszystkimi współsiostrami jako przełożona generalna. Oprócz tego, że są dzisiaj wspominani razem – salezjanka z końca XIX wieku i franciszkanin z wieku XV - łączy ich jeszcze jedna rzecz. On z całą pewnością podpisałby się pod jej słowami : Wstępuje się na wysoką górę doskonałości dzięki stałemu umartwieniu. Także duże domy są wykonane z małych kamieni ułożonych na sobie. W ich przypadku ten dom zwyczajnych umartwień sięgnął nieba. Czy wiecie państwo kto był bohaterem tej historii? To święty Dydak, czy jak bywa też nazywany San Diego z Alkali i błogosławiona Magdalena Morano.