Coraz więcej wśród nas Graczy, Spacerowiczów, Turystów i Włóczęgów… Coraz mniej za to – Pielgrzymów. Tyle, że określenie Pielgrzym nie ma w tym przypadku konotacji religijnej.
Już wyjaśniam o co chodzi – w przypadku Gracza, Spacerowicza, Turysty i Włóczęgi chodzi o tzw. ponowoczesne wzory osobowości, tak jak chciał je widzieć postmodernistyczny socjolog Zygmunt Bauman. Pielgrzym zaś – miałby stać się mijającym wzorem odchodzącej w niebyt epoki wcześniejszej. Nie będę tu z analityczną pedanterią właściwą raczej akademikowi niż felietoniście interpretował koncepcji Baumana. Kto zechce znajdzie książki ponowoczesnego socjologa na półkach księgarni i bibliotek. W zamian skoncentruję się na jednej tylko cesze, która łączy inwazję Graczy, Spacerowiczów, Turystów i Włóczęgów. Otóż w rozumieniu socjologicznym Pielgrzym to człowiek, który trzyma się drogi raz obranej, bo też celem przebycia przez niego życiowej drogi jest osiągnięcie punktu, do którego dążył – z powodzeniem czy bez – ale przez cały czas swojego żywota. Z Graczami, Spacerowiczami, Turystami i Włóczęgami jest zgoła inaczej. Ci swoim żywotnym celem uczynili jak najbardziej udane, wesołe, pełne wrażeń przebycie drogi, którą jest ich ziemskie bytowanie. Inne jest zresztą dla nich ledwie ułudą. I o ile wskazane tu ponowoczesne wzory różnią się w kilku aspektach, to jeden aspekt łączy je prawdziwie stalowym paktem – to ulotność i tymczasowość relacji z innymi ludźmi, społecznością, w której żyją, społeczeństwem. Podam przykład, który przybliży Państwu ten sposób rozumowania. Jakiś czas temu dołączono do „Gościa Niedzielnego” płytę DVD z filmem „Bóg nie umarł”. Jest w nim scena, która w formie bardzo wyostrzonej, to prawda, ale jednak doskonale ilustruje tymczasowość i ulotność ponowoczesnych relacji międzyludzkich. Oto w eleganckiej restauracji siedzi atrakcyjna kobieta, czeka na swojego partnera, ten spóźniony grzecznie i zręcznie za spóźnienie przeprasza. Ale oto kobieta ze łzami w oczach przerywa mu mówiąc, że właśnie dowiedziała się, że choruje na raka. Wyraz twarzy mężczyzny gwałtownie zmienia się i z gniewem zarzuca kobiecie, że nie poinformowała go o fatalnej diagnozie wcześniej. Ma do zrozpaczonej kobiety pretensje, wszak zepsuła mu wieczór; wychodzi zdenerwowany i zawiedziony z restauracyjnej sali. Jak można się domyślać – wieczornych atrakcji i zabawy poszuka gdzie indziej. Otóż dokładnie takie samo zjawisko obrysowuje Zygmunt Bauman, gdy pisze: „Zawiera się dziś związki /…/ gwoli korzyści, jakie się ma nadzieję wydobyć ze związku samego: gwoli satysfakcji, jaką ma dostarczyć partner toku intymnego obcowania. Miłość współbieżna jest wedle Giddensa emocjonalnym aspektem >>czystego stosunku<<, tzn. stosunku, który jest swoim własnym celem i którego nie obciążają funkcje instrumentalne wobec jakichkolwiek dziedzin życia. Byłoby więc bezsensowne domaganie się, by miłość taka, a tym bardziej związek, któremu przestała ona towarzyszyć, trwały dużej niż satysfakcje, jakich dostarczają sobie nawzajem partnerzy. Współbieżna miłość nie ma żadnych innych racji poza zadowoleniem, jakiego przysparza partnerom”. Tyle Bauman. Wkurzony na dotkniętą nowotworem partnerkę mężczyzna, który, gdyby dowiedział się o jej chorobie chociażby parę godzin wcześniej, zaplanowałby sobie inną zabawę na wieczór. Czyż nie jest on modelowym przypadkiem charakterystycznego dla ponowoczesności zjawiska, które socjologowie nazwali „miłością współbieżną”? I na marginesie przedstawionych tu rozważań. Jeśli miałbym wskazać jakieś jedno tylko pojęcie, które usiłuje zdominować tożsamość XXI wieku, to zaryzykowałabym, że pojęciem tym jest PROJEKT. Tak, to słowo zdaje się mieć dzisiaj wymiar prawie magiczny. Coraz większa liczba ludzi angażuje się w jakiś projekt, wiąże kolejny etap swego życia z projektem, uczestniczy w projekcie, kończy projekt, utożsamia się z projektem, zgłasza akces do projektu, kończy projekt itd. Taki sposób myślenia o sobie i o świecie ma swoje konsekwencje. Po pierwsze, projekty są z natury rzeczy tymczasowe. Można co prawda myśleć o swoim życiu jako o jednym jednolitym projekcie, ale zwykle mamy wtedy do czynienia z wygodną racjonalizacją. Zatem - po drugie, jest to patrzenie na swoje życie w sposób cząstkowy, przechodzenie od projektu do projektu, to nie to samo co przechodzenie od jednego etapu życia do drugiego – kolejne etapy życia układają się w mniej czy bardziej naturalną całość, przeskakiwanie od projektu do innego projektu cechować może i często cechuje zupełna dowolność. Układanie post factum wyimaginowanej logiki przechodzenia od jednego cząstkowego projektu do drugiego ma wszelkie cechy racjonalizacji. I tu nasuwa się pytanie: czyż powszechność i – w jakimś stopniu - społeczne usankcjonowanie tego typu racjonalizacji nie jest przypadkiem jednym z powodów tego, że ludzie Zachodu tak często korzystają dzisiaj z usług terapeutów?