„Jeśli głupota jest chorobą, to mamy pandemię” - oświadczył na dzień dobry jeden z moich znajomych. Nie powiem, żeby mi się podobał jego ton i sposób potraktowania ludzkości w tej diagnozie.
Przez głowę przebiegło mi pytanie, na ile sam jestem przedmiotem takiej oceny.Ściśle wiązało się z nim przeczucie, że znajomy siebie do zarażonych nie zaliczył, co dodatkowo komplikowało sytuację.
„A tak bardziej konkretnie?” - zaryzykowałem pytanie uściślające. Znajomy popatrzył na mnie z wyrzutem, bo zorientował się, że jego opinii o globalnej sytuacji zdrowotnej nie przyjąłem z pełnym zaufaniem i bez wątpliwości. „Konkretnie? Proszę bardzo” - oświadczył oschle i umieścił mi przed twarzą ekran smartfona, na którym wyświetlała się informacja o reality-show, planowanym na przyszły rok w jednym krajów europejskich. Przejąłem urządzenie z rąk znajomego i przeczytałem cały tekst. „Hmmm...” - powiedziałem po chwili i położyłem telefon na stole. „Tu nie ma co hmykać, tylko jakąś masową terapię opracowywać trzeba” - zjeżył się znajomy.
Postanowiłem nie poddawać się emocjom. Informacja, która zbulwersowała mojego znajomego i doprowadziła go do daleko idących wniosków na temat stanu zdrowia populacji, zapowiadała reality-show, w którym singielka poszukuje ojca dla dziecka, ale nie partnera na życie. Donosiła też, że castingi na uczestników pierwszej edycji już trwają.
Zgodnie z założeniami nowego programu zespół ekspertów ma dopasować odpowiednich ojców w oparciu o kryteria kobiet, które zgłoszą się do programu. Mężczyźni mają być testowani fizycznie i psychicznie. Dobrani w ten sposób w pary przyszli rodzice zgodnie z założeniami pomysłodawców widowiska powinni się dzielić opieką nad dzieckiem, ale nie mają prowadzić wspólnego życia.
Moją uwagę przykuło uzasadnienie dla stworzenia właśnie takiego programu telewizyjnego. Otóż ma on być odpowiedzią na społeczne zapotrzebowanie. Dlaczego? Ponieważ w kraju, w którym go wymyślono, rodzi się coraz więcej dzieci poczętych dzięki metodzie in vitro. Nie będą one znały swoich ojców, ponieważ zostają nimi anonimowi dawcy plemników.
Co ciekawe, kanał telewizyjny, który zamierza tak wydumany program wyemitować, nie kryje, że chodzi o coś więcej, niż tylko dziwaczną rozrywkę. Za pomysłem stoi coś znacznie poważniejszego. Stacja „chce także odejść od tradycyjnego modelu rodziny, w którym dziecko musi być wychowywane przez matkę i ojca w jednym domu”.
„No i co, czy to nie jest chore?” - zaczął dopytywać mój znajomy, odczekawszy nieco, aż cała treść wiadomości dotrze do mego umysłu. „To zależy, w jaki sposób pojmujemy kwestię zdrowia w wymiarze ludzkim” - odpowiedziałem z wystudiowanym spokojem. Nie bez powodu. Jestem przekonany, że emocjonalne reakcje nic tu nie pomogą. W takich sytuacjach trzeba przede wszystkim rozsądku. W wielkich, ogromnych dawkach.