Umberto Eco we wstępie do opublikowanego właśnie po polsku ostatniego zbioru swoich felietonów pisze, że jego zapiski na pudełku od zapałek były zazwyczaj inspirowane bieżącymi wydarzeniami.
Zazwyczaj – ale nie tylko. Dla autora „Imienia róży” bieżące było także to, gdy któregoś wieczora naszła go chętka, żeby wrócić na przykład do jakiegoś fragmentu z Herodota czy baśni braci Grimm. Korzystając ze wskazanego wyżej przywileju felietonisty zacznę dzisiaj od jednej ze scen filmu Woody’ego Allena „Manhattan”. Tak się złożyło, że właśnie oglądnąłem ów liczący kilkadziesiąt lat obraz. I taka oto scena. Pogrążony w depresji bohater „Manhattanu” Isaac Davies pyta sam siebie - czy jego prywatne życie warte jest przeżycia? I sam sobie odpowiada: Chyba są pewne rzeczy, które sprawiają, że jest tego warte. Jakie? Dobra – kontynuuje grany przez Allena Davies – byłby to Graucho Marx, gdyby miał wskazać jedną tylko rzecz. No i Willie Mays. Oraz… Druga część symfonii Jowiszowej. I wersja Louisa Armstronga utworu „Patato Head Blues”. Szwedzkie filmy, oczywiście. „Edukacja sentymentalna” Flauberta. Marlon Brando. Frank Sinatra. Te niesamowite jabłka i gruszki Cezanne’a. Kraby u Sama Wo…”. Mniejsza o całą listę Allena – dzisiaj trzeba by pewnie przynajmniej niektóre z podanych przez niego nazwisk opatrzyć wyjaśnieniem, kto właściwie zacz? Przyznaję, że mnie nic nie mówiło nazwisko Willie Maysa – wikipedia podpowiedziała mi, że to znany przed laty amerykański baseballista. Moja lista zachwytów skonstruowana byłaby rzecz jasna według zupełnie innych kryteriów, wyglądałaby zatem zupełnie inaczej. Ale wyliczanka Allena podpowiedziała mi inny pomysł. Starałem sobie mianowicie przypomnieć mój podziw czymś naprawdę w kulturze artystycznej wartościowym, który stały się moim udziałem zanim dowiedziałem się, że podziwiam prawdziwe arcydzieło. Zacznę od przeczytanej w wieku lat kilku powieści Henryka Sienkiewicza „Quo vadis” – sięgnąłem po tę właśnie książkę w zasadzie przypadkowo, bo była w domu, ale jej lektura była dla mnie zachwycająca na długo przed tym, zanim dowiedziałem się, że Sienkiewicz to noblista. Na marginesie. Jakże czasy się zmieniły… Dzisiaj autor powieści tak promującej chrześcijaństwo byłby w wyścigu po literackiego Nobla zdyskwalifikowany na starcie. Apologia chrześcijańskich wartości, chrześcijańskiego życia w świecie Zachodu dzisiaj? Przyjrzyjcie się Państwo zachwytom artystycznych fachowców nad dramatycznie arcydzielnym knotem, jakim była „Klątwa” bałkańskiego reżysera, którego imię niech pozostanie zapomniane. Wracam do swojej listy zachwyceń. No cóż, dość szybko zacząłem się w świecie literatury jako tako orientować i trudno by mi było podać inny niż „Quo vadis” przykład zachwytu czymś, o czym wcześniej w ogóle nie słyszałem. Z malarstwem, filmem i – przede wszystkim - muzyką było inaczej. Z tego samego okresu – czyli dzieciństwa pamiętam na przykład zauroczenie malarstwem kogoś, kogo widniał w albumach jako Salvador Dali, a przecież jego kwalifikacja jako słynnego surrealisty nic mi wówczas nie mówiła. Pewnie nie zwróciłem nawet na nią specjalnej uwagi. Znacznie później zachwyciłem się malarstwem Pietera Bruegla (starszego) i Lukasa Cranacha, choć kiedy oglądałem ich obrazy po raz pierwszy nazwiska nic mi nie mówiły, a malarska ranga nie była mi znana. Filmy. Zacznijmy od komedii „Wielka włóczęga” z Luisem de Funesem i Bourvilem, na która trafiłem zupełnie przypadkowo, a o francuskich gwiazdach komedii nic nie wiedziałem. Za to następnego dnia pobiegłem do kina zobaczyć „Wielką włóczęgę” raz jeszcze – było to przed prawie pół wiekiem i nikomu nie marzyły się odtwarzacze filmów. Podobnie – zobaczone w telewizji dzieło Frederico Felliniego „8 i ½” zapadło mi w pamięć na długo przedtem, zanim dowiedziałem się kto zacz ów mistrz Fellini. Kolejny film, który wydał mi się zupełnie niezwykły to dzieło Louisa Malle’a zatytułowane „Windą na szafot”, ale to dla – nie zawaham się użyć tego określenia - genialnej muzyki, jaką stworzył do filmu Miles Davies; nazwisko fenomenalnego jazzmana nic mi wówczas nie mówiło. I tak płynnie przechodzimy do muzyki. Słyszane w dzieciństwie symfonie Ludwiga van Beethovena czy toccata fuga d-mol Jana Sebastiana Bacha – to było przeżycie nawet dla człowieka o tak małej wrażliwości muzycznej jak ja. Kiedy, po latach, ba, całkiem niedawno, wprawiły mnie w zachwyt skomponowane przez Bacha „Wariacje Goldbergowskie”, to zrozumiałem, że brak wykształcenia muzycznego życie zubaża. I że jeszcze może wiele odkryć i zachwytów przede mną, choć zawsze będę pewnie już zapośredniczone przez to, co o ich twórcach i innych dziełach wiem skądinąd. No cóż… Coraz szybciej zapadają kolejne październikowe wieczory, czeka na nas nieco depresyjna jesienna szaruga. W taki właśnie czas zachęcam Państwa do samodzielnego zrekonstruowania czegoś w rodzaju list frekwencyjnych swoich niekłamanych snobizmem artystycznych zachwytów.