W sobotę w Barcelonie odbyła się manifestacja nawołująca polityków do dialogu. Około tysiąca osób demonstrowało na placu Sant Jaume, pomiędzy siedzibą władz Katalonii a ratuszem Barcelony.
Wyróżnikiem manifestantów były białe koszulki lub bluzki. Plac Sant Jaume na godzinę stał się biały. Zgromadzeni skandowali „volem parlar” i „queremos hablar” (chcemy rozmawiać – po katalońsku i hiszpańsku). „Tak jak my, myśli większość Katalończyków. Tylko nikt nas nie pytał o zdanie. Nie chcemy odłączać się od Hiszpanii, ale separatyści ignorują to, że większość Katalończyków zbojkotowała ich referendum. Nie chcemy przeciwstawienia Katalonii i Hiszpanii, dlatego ta demonstracja nie używa żadnych barw narodowych” – tłumaczy mi Lili, która przyszła na plac Sant Jaume razem z mężem i córką.
Mimo wszystko jak na głos większości, zwolennicy dialogu nie okazali się zbyt liczni. Wydaje się, że nawoływanie teraz polityków katalońskich i hiszpańskich do rozmów każdy trzeźwo myślący obserwator musi uznać za skrajną naiwność. Przecież separatyści chcą rozmawiać już wyłącznie o procedurach opuszczenia Hiszpanii. To nie jest targowanie się o powiększenie autonomii. Oni po prostu chcą niepodległości i nic innego ich nie obchodzi. Rząd Hiszpanii wychodzi natomiast z założenia, że w Katalonii dokonuje się zamach stanu zagrażający jedności terytorialnej kraju. O czym więc rozmawiać z zamachowcami? Większość Hiszpanów uważa więc, że na dialog już jest za późno. W niedzielę w południe ma się odbyć wielka manifestacja zwolenników jedności Hiszpanii. Organizatorzy spodziewają się tłumów, bo milcząca większość musi się już określić, to ostatnia chwila. Może wówczas centralny rząd poczuje wsparcie większości Katalończyków dla planu zdławienia separatyzmu. Ale czy rzeczywiście przyjdą tłumy?
Spacerując ulicami Barcelony zastanawiałem się, dlaczego na murach miasta widać tylko aktywność separatystów, w postaci napisów, wywieszonych flag i transparentów. Większość domów nie jest w ogóle udekorowana, ale około dziesięć, a może kilkanaście procent mieszkańców zaznacza swą „katalońskość”. W całej Barcelonie widziałem natomiast tylko dwie hiszpańskie flagi wywieszone przez mieszkańców.
Katalończycy niechętnie mówią o tym milczeniu jednej ze stron konfliktu i to tej, która według sondaży, czy biorąc pod uwagę niską frekwencję w referendum (43 procent, w wyborach w Katalonii zwykle głosuje około 75 procent elektoratu), jest większością. Zapytani o to, tracą ochotę do kontynuacji rozmowy, jakby bojąc się, co też sobie zagraniczny dziennikarz pomyśli o ich rodakach. W hiszpańskich mediach są jednak tacy, którzy mówią, że się boją reakcji sąsiadów. Być katalońskim nacjonalistą to może ekstrawagancja, ale w pełni zrozumiała, bo mamy przecież demokrację, wolność wypowiedzi, każdy może myśleć co chce. Natomiast hiszpański nacjonalizm kojarzy się w Katalonii bardzo mocno z generałem Franco, który zakazywał nawet mówić po katalońsku. Są ludzie, którzy skarżą się, że po wywieszeniu hiszpańskiej flagi byli nazywani przez sąsiadów faszystami. „Taki był niby spokojny, a okazuje się, że najchętniej to by sobie do nas postrzelał za to, że mówimy po katalońsku” – mówili do siebie w jego obecności. Dziennik El Mundo zamieścił reportaż o Hiszpance mieszkającej w Barcelonie, która rozważa opuszczenie Katalonii. Znamienne, że nie podała imienia ani nazwiska, a na zdjęciu nie pokazała twarzy. Mówi, że ukrywa poglądy przed sąsiadami. Boi się zwłaszcza po tym, jak przeczytała reportaż o szkole w Barcelonie, w której nauczyciele publicznie napiętnowali dzieci mieszkających w Katalonii hiszpańskich policjantów i koledzy z klasy teraz bojkotują swych rówieśników, nazywając ich faszystami. 57 procent (według danych samych separatystów) Katalończyków zbojkotowało referendum, dalszych kilka procent głosowało przeciw niepodległości lub oddało nieważny głos, a nikt nie odważy się zademonstrować swej lojalności wobec Hiszpanii. Podobno w niedzielę ma się to skończyć.