Jeden z moich znajomych już dawno pozbył się telewizora. Namawiał mnie ostatnio kolejny raz, żebym poszedł w jego ślady.
Tłumaczył, że telewizja we współczesnym wydaniu przypomina kamień młyński, który przywiązuje się człowiekowi do nogi nie tyle po to, aby go utopić w głębinach, ile po to, aby go zatrzymać w jednym miejscu. „To rodzaj zniewolenia, ograniczenia twojej wolności” - objaśniał znajomy i przytaczał dane, z których wynika, że prawie połowa Amerykanów w wieku 22-45 lat nie ogląda tradycyjnej telewizji.
Nie znaczy to wcale, że w ogóle zrezygnowali z odbioru programów telewizyjnych. Oglądają je za pośrednictwem serwisów streamingowych i aplikacji mobilnych. Jedna z renomowanych amerykańskich agencji reklamowych opracowała nawet raport poświęcony tej sprawie. Według niego ze względu na zmiany w modelu odbioru treści medialnych dotarcie z przekazem reklamowym do młodych Amerykanów jest bardzo utrudnione, a efektywność reklam trudna do oceniania. Tego rodzaju stwierdzenia idą pod prąd dość powszechnemu przekonaniu, że gdzie jak gdzie, ale w internecie skuteczność i mierzalność reklamy jest zdecydowanie większa niż w tradycyjnych mediach. Okazuje się, że niekoniecznie.
Zdaniem mojego pozbawionego telewizora znajomego globalna sieć ma przewagę nad każdą ofertą telewizyjną. Aby to udowodnić, wypytywał mnie, z jakiego dostawcy sygnału telewizyjnego korzystam. Z kablówki, czy z satelity? Gdy odpowiedziałem, szybko uzmysłowił mi, że chociaż za pośrednictwem dekodera mam dostęp do całkiem sporej listy kanałów, tak naprawdę większość z nich zupełnie mnie nie interesuje. „Zauważyłeś, że na przykład wiele kanałów filmowych tak naprawdę puszcza w koło mniej niż dziesięć seriali, z rzadka okraszając ofertę jakąś ciekawszą i w miarę nową produkcją?” - dociekał. Gdy przyznałem mu rację, dorzucił: „A wiesz, że są w Polsce dziesiątki tysięcy takich ludzi, którzy mają do dyspozycji jedynie to, co wyłapią anteną do naziemnej telewizji cyfrowej?”.
„Może dlatego Polscy internauci częściej oglądają wideo niż czytają blogi i korzystają z social media” - zaryzykowałem sugestię, opartą na dopiero co opublikowanych wynikach globalnych badań. Znajomy wzruszył ramionami. „Nie wyciągajmy zbyt daleko idących wniosków” - zmitygował mnie i zaczął długi wywód na temat tego, jak istotny jest dostęp do wielu źródeł treści, najlepiej, żeby była ich nieograniczona ilość.
„To rodzi konieczność znacznie bardziej skomplikowanego wyboru niż z ograniczonej oferty” - wpadłem mu w słowo. „Otóż to!” - ucieszył się mój znajomy. „Szukanie i wybieranie rozwija” - powiedział z entuzjazmem. „Ale też męczy i zajmuje mnóstwo czasu” - dodał po chwili z miną kogoś, kto nie ukrywa problemów. „I to jest właśnie zadanie dla ludzkości na najbliższy czas” - oświadczył zdecydowanym tonem. „W czasach, gdy dostęp do wszelkiego typu treści możliwy jest wszędzie i o każdej porze, najważniejszą sprawą jest umiejętność wybrania tego, co istotne i wartościowe. Tego po prostu trzeba uczyć od najmłodszych lat. Zgadzasz się?”. Pokiwałem głową. Z przekonaniem.