Po co biegam? Wciąż szukam odpowiedzi - mówi Tadeusz Marcinkiewicz, przemierzający kolejne dystanse od 37 lat. Właśnie startuje we wrocławskim maratonie, a w sierpniu stanął na fatimskim 144-kilometrowym szlaku okrążającym Wrocław.
Tadeusz, rocznik 1953, od zawsze uprawiał jakiś sport. Był pięściarzem, zapaśnikiem. W wieku 28 lat zaczął biegać. – Tę dziedzinę sportu „sprzedał” mi mój starszy brat – wspomina. – Pierwszy zaczął biegać, ja mu kibicowałem, serwisowałem (np. podając w czasie ultramaratonów w biegu jedzenie, wodę). Mówię mu kiedyś: „ja też chyba zacznę biegać”. On na to: „wybij to sobie z głowy”.
Oj, nadepnął Tadeuszowi na ambicję. – Nic nie mówiąc bratu, kilka miesięcy przed warszawskim Maratonem Pokoju w 1981 r. zacząłem trenować – mówi. – Tuż przed imprezą dzwonię do brata. On mi mówi: „jadę w niedzielę na maraton”. Ja na to: „spotkamy się”. On, nie rozumiejąc, mówi: „przyjedź, pokibicujesz”. Gdy na miejscu zobaczył, że odbieram numer startowy, puknął się w głowę. „Ogłupiałeś chłopie! Zobaczysz, co to jest!”. Ja na to: „właśnie przyjechałem zobaczyć, co to jest”.
Okazało się, że debiutant przybiegł tylko parę minut po grupie dobrych zawodników od dawna biegających w maratonach. Byli zdumieni. A Tadeusz „wpadł po uszy”. Jeździł na maratony po całej Europie, najwięcej do Niemiec. Był stałem bywalcem maratonu z Sobótki do Wrocławia (potem zmienionego na wrocławski). – Bardzo go lubiłem. Jechało się tam wąskotorówką. Na miejscu przebieraliśmy się w hali sportowej. Ciuchy jechały specjalnym autobusem do Wrocławia, a my ruszaliśmy – wspomina.
– Ludzie stali po drodze, częstowali nas jedzeniem, podawali wodę. Kiedyś, gdy był wielki upał, włosów miałem już mało a na nich tylko opaskę przeciwpotną, porwałem jednemu chłopakowi baseballówkę z głowy. Odkrzyknąłem, że mu przywiozę. Ta czapka uratowała mi życie. Niektórzy biegacze chusteczki do nosa zakładali na głowę, związując rogi. Radziliśmy sobie.
Tadeusz lubi trasy, na których są odcinki samotności. – W czasie długiego biegu czy ciężkiego treningu człowiekowi przychodzą do głowy różne przemyślenia, a nawet… wynalazki (jestem z zawodu mechanikiem precyzyjnym, zajmuję się też na poważnie muzyką) – choć potem niestety to się szybko zapomina. Mózg w czasie takiego wysiłku pracuje inaczej. Coś się wtedy dzieje – i w głowie i w sercu.
Dodaje, że kiedyś zawody były inne. Nie było takiej komercji i masowości. – Na maratony do Sobótki przyjeżdżało kilkuset zawodników. Znaliśmy się, organizatorzy też nas znali. Były takie zawody, że nas było kilkadziesiąt, a nawet 10-15 osób. Sami kumple. Publika była mniejsza, ale dopingowali nas mocno – to było bardzo sympatyczne – mówi.
Ostatnio jednak miał okazję wziąć udział w zupełnie innym przedsięwzięciu. Propozycja wyszła od znajomej biegaczki, Anety Kuczkowskiej. Zainicjowała tworzenie wokół Wrocławia fatimskich szlaków – które mogą funkcjonować także jako Ekstremalne Drogi Krzyżowe. Od maja do października, w soboty w pobliżu 13 dnia miesiąca, zaprasza wszystkich chętnych do pielgrzymowania (zobacz TUTAJ). W sierpniu zaproponowała dodatkowo zmierzenie się z trasą liczącą 144 km – łączącą punkty we Wrocławiu i jego okolicach, związane z Matką Bożą Fatimską (kościoły pw. NMP Fatimskiej, kościół w Tyńcu Małym, z prawdopodobnie najstarszą w Polsce figurą NMP Fatimskiej).
– Miałem wyruszyć z Anetą już wcześniej, ale złapała mnie kontuzja. Tym razem, gdy ogłosiła trasę liczącą 144 km, podjąłem decyzję – mówi. – Nie chciałem odmawiać, poza tym wiedziałem, że to ma być Droga Krzyżowa, a w moim życiu trochę się tych grzechów nazbierało. Pomyślałem: Przyda mi się takie wyzwanie.
Tadeusz dodaje, że na Mszy św. bywa rzadko, choć lubi odwiedzać kościoły, zwiedzać je, kosztować klimatu ciszy, modlić się w nich na swój sposób. Wielkim przeżyciem był już więc dla niego sam udział w porannej Mszy św. w kościele św. Agnieszki we Wrocławiu na rozpoczęcie wędrówki i otrzymane na drogę błogosławieństwo kapłańskie.
Trójka wędrowców wyruszyła w drogę spod pobliskiej świątyni NMP Fatimskiej, gdzie wyznaczona była pierwsza stacja. – Mieliśmy piękny, słoneczny dzień. Trochę biegliśmy, trochę maszerowaliśmy. Trasa biegła obrzeżami Wrocławia, wokół miasta. To była też dobra okazja, by poznać przedmieścia – z ciekawością oglądałem, jak bardzo się zmieniają. Po drodze wchodziliśmy do kolejnych kościołów. Muszę powiedzieć, że wiele z nich ma bardzo ciekawą architekturę – mówi. – Spotykaliśmy naszych znajomych z tras biegowych, którzy… nieco się dziwili się, słysząc o dystansie 144 km.
Tadeuszowi odpowiadała formuła drogi, która pozwalała przeżyć każdemu wędrówkę na swój sposób. Kiedy ksiądz w Żernikach Wrocławskich zapytał wędrowców, czy są pielgrzymami czy turystami, Anetka potwierdziła: "pielgrzymami". „Turystami” – stwierdził Tadeusz. A ksiądz ich wszystkich bardzo serdecznie zaprosił na poczęstunek i obdarował jeszcze słodkościami na drogę.
– Okazało się potem, że mamy to samo imię i tyle samo lat, że ksiądz w młodości biegał, a teraz… powrócił do biegania. I świetnie się czuje – mówi mężczyzna, opowiadając o sympatycznej rozmowie z kolejnym spotkanym księdzem (który koniecznie chciał pielgrzymów podwieźć samochodem). Pielgrzymowanie to nie tylko droga, ale i ludzie, ich uśmiech i gościnność.
Po drodze zatrzymali się jeszcze m.in. na małą arbuzową ucztę – przy wielkim owocu, ufundowanym przez Tadeusza. Gdy zapadł zmrok, wyciągnęli czołówki i wędrowali dalej, marszem, biegiem, marszobiegiem. Jakieś 30 km od Oleśnicy, na obrzeżach Wrocławia, Tadeusz musiał podjąć niełatwą decyzję. Zrozumiał, realnie oceniając siły i nie chcąc znaleźć się z trudnej sytuacji z dala od miasta, że powinien zawrócić. Pożegnał się z towarzyszami i pobiegł w stronę domu. Fatimska trasa wokół Wrocławia ma swoje plusy: daje możliwość pokonania takiej części drogi, na jaką w danej chwili daną osobę stać.
Dotarcie do domu wymagało jednak jeszcze i tak sporo wysiłku. – 16 godzin w drodze dało mi się we znaki. Ten czas przyniósł mi jednak ogromną radość. Zbliżając się do kresu wędrówki, czułem się jak stary wiarus wracający szczęśliwie z wojny do domu – wspomina.
Następnego dnia skontaktował się z Anetą, kontynuującą pielgrzymkę. Gdy była na Pilczycach, wyszedł jej naprzeciw. Ostatnią godzinę przebiegli razem, o północy docierając do kościoła na wrocławskich Maślicach. – Pomodliliśmy się i wróciliśmy do domu – wspomina Tadeusz, którego obecność na ostatnim etapie była dla Anety zbawienna.
– To była naprawdę Droga Krzyżowa. Mocno „krzyżowa”. Dla jednego taka trasa może być czasem modlitwy, dla innego sportowym wyzwaniem, dla kogoś czasem na wędrówkę w ciszy, refleksję. W ekstremalnym wysiłku jest coś szczególnego. Jest coś, czego ciągle szukam. Niemal codziennie przeżywam swoją przygodę z bieganiem i wciąż szukam, z nadzieją.
Na fatimskim szlaku wokół Wrocławia http://polskipielgrzym.blogspot.com/