Dwa lata pracowała w umieralni w Kalkucie. - Przeżyłam tam prawdziwe zakochanie. Fruwałam - mówi. W niedzielę 13 sierpnia w Skrzatuszu swoim świadectwem dzieliła się Barbara Rajczyk, świecka misjonarka.
Dziś mieszka w Iławie. Ma 78 lat. Pomocą misjonarzom na całym świecie zajmuje się od dawna. Pod koniec lat 90 XX wieku dwa lata spędziła w Kalkucie jako wolontariuszka. Myślała, że spędzi tam resztę życia. Z niezależnych od siebie powodów musiała wrócić do Polski. Od tamtego czasu dzieli się świadectwem tego, co doświadczyła u boku Matki Teresy. Pokazuje, jak można spotkać Boga w cierpieniu.
Świętą z Kalkuty spotkała osobiście. Codziennie przez dwa lata widziała ją na Mszy św. - Kiedy pierwszy raz rozmawiałam z nią osobiście, zapytała mnie wprost: - Po co tu przyjechałaś? - Żeby dotknąć cierpiącego Chrystusa i pokochać Go - odpowiedziałam. - Wtedy mnie pobłogosławiła - wspomina Barbara Rajczyk.
W kalkuckich umieralniach (Prendam i Kaligat) polska wolontariuszka wykonywała najprostsze prace przy ludziach, którzy umierali na trąd, czy po prostu z głodu. To, co uderzyło ją w halach wypełnionych setkami wychudzonych ciał, była przejmująca cisza.
- W myśl ich religii, która zakłada reinkarnację, nie można narzekać na swój los. Wtedy jest szansa, że w następnym wcieleniu będzie się miało lepsze życie. Te miejsca przenikało więc milczenie, jednak w oczach tych ludzi widać było ból - mówi Barbara Rajczyk.
Jak mówi, otrzymała łaskę, żeby nie bać się ogromu cierpienia, z którym miała do czynienia. Nie bała się nawet trądu: - Wolontariusze pracowali w rękawiczkach, ja ich nie używałam. Zaufałam. Modliłam się: "Panie Boże, Ty mnie ochronisz". Nic jej się nie stało.
Czy jej praca, która polegała na myciu chorych, zmienianiu im pościeli i słuchaniu tego, co mają do powiedzenia w języku, którego zupełnie nie rozumiała, coś zmieniło w ich życiu?
- Jedna kobieta, której wychudzone ciało aż parzyło od gorączki, gdy polałam ją chłodną wodą, nie była wstanie nawet poruszyć wargami, żeby mi podziękować. Podziękowały mi jej powieki. Widziałam to w nich - opowiada.
- Inna kobieta siedziała w ciemnym zaułku. Widok jej był przerażający. Miała wyżarte przez trąd, puste oczodoły i usta, tak, że widać było obnażone zęby. Bez łaski człowiek by stamtąd uciekł. Podeszłam do niej i zaczęłam ją głaskać - wspomina.
Jak mówi Barbara Rajczyk, nie trzeba wyjeżdżać do Kalkuty, żeby spotkać Boga w cierpieniu, żeby dotknąć cierpiącego Jezusa. - Kalkuta jest blisko nas, nieraz w naszym własnym domu - mówi.
Kiedy sama zachorowała na raka, pojawiło się w niej pytanie: "Widziałam cierpienie u innych, a co zrobić, gdy sama go doświadczam?". - Usiadłam na łóżku i modliłam się: "Panie Boże, Ty mnie kochasz niepojętą miłością. Masz wobec mnie swój plan. Ja nie rozumiem teraz, o co Ci chodzi, ale godzę się... na życie i na śmierć". Zgodziłam się na wszystko.
Jaki sposób na cierpienie ma Barbara Rajczyk? Nie chodzi o udawanie, że nic się nie dzieje, o głuche, hinduskie milczenie z umieralni pełnej bólu i nadziei na drugie, lepsze wcielenie. - Trzeba zaufać, przyjąć cierpienie i je ofiarować. Wtedy ma wartość i przynosi owoce - zachęca misjonarka.
Jak mówi kobieta, nie jest to proste. Bez łaski - właściwie niemożliwe.
Co zrobić wobec napotykanego cierpienia drugiego człowieka? Pochylić się nad nim bez rękawiczek. Nie zawsze chodzi o wielkie czyny, ale zawsze o wielką miłość, choćby miało nią być zwykłe polanie wodą.
- Po ludzku to nie jest możliwe. To jest łaska. Ja tam naprawdę byłam bardzo szczęśliwa. Przeżyłam zakochanie. Fruwałam - mówi Barbara Rajczyk.
Warto przypomnieć, że w sanktuarium w Skrzatuszu przechowywana jest wyjątkowa relikwia - piuska św. Jana Pawła II, której papież użył w czasie Mszy św. beatyfikacyjnej Matki Teresy z Kalkuty.