Dlaczego dawni fotografowie mieli wiecznie brązowe palce, na ile trzeba było zastygnąć w bezruchu i co się fotografowało przed erą „cyfrówek”?
Okazją do opowiedzenia o historii fotografii, modzie na pocztówki zdjęciowe, fotografie pośmiertne i widoki miasta było spotkanie w 150. rocznicę urodzin Maxa Glauera, znanego opolskiego fotografa. Odbyło się ono 10 sierpnia, w przededniu tej rocznicy, w Wojewódzkiej Bibliotece Publicznej w Opolu i otwierało wystawę pt. „Historia jednej fotografii”.
- Pierwsi dagerotypiści pracowali w niezwykle trudnych warunkach, wywoływanie zdjęć było bardzo skomplikowanym i szkodliwym procesem, płytki pokryte srebrem były wywoływanie parami rtęci, przez to często zatruwali się i umierali. Potem mamy czas tzw. mokrego kolodionu, to też było skomplikowane, ale można już było zrobić ostre negatywy i wiele odbitek. Zdjęcie wywoływało się od razu, więc klienta zostawiało się z tzw. pozerem, który ustawiał go i zabawiał rozmową, by model nie miał znudzonej miny, a w tym czasie drugi – chemik przygotowywał płytkę, uczulał ją, robił zdjęcie i od razu je wywoływał, stąd palce miał ciągle z azotanu srebra. Zmieniła to era suchego kolodionu, wkrótce z płytkami przygotowywanymi fabrycznie, a potem kamera za ok. 5 marek, z taśmą filmową na 100 zdjęć, który oddawało się do wywołania – przy okazji o rozwoju fotografii barwnie opowiadał jej miłośnik, Bogusław Szybkowski. Zdradzał też kulisy retuszowania i zdjęć „w mundurze”.
Wspominając znanego opolskiego fotografa, Maxa Glauera, opowiadał o jego atelier przy ul. Krakowskiej 34, nieocenionej pomocy żony i parzonej przez nią doskonałej kawie, o wyjazdach z aparatem i całym sprzętem – na rowerze, do różnych miejscowości, gdzie fotografował ulice, pejzaże, ale przede wszystkim ludzi – rodziny, starsze Ślązaczki w odświętnych strojach. Barwnie omawiał jego goszczenie w Pokoju (Karlsruhe), gdzie spędził dzieciństwo i młodość a potem, gdy otrzymał tytuł nadwornego fotografa, robił zdjęcia arystokratom, generałom i np. dygnitarzom III Rzeszy. Mógł też dokumentować i uwieczniać na pocztówkach z czasów I wojny światowej tych, którzy przebywali w Królewskim Zakładzie Uzdrawiającym w Opolu.
Takie zdjęcia - pocztówki były kiedyś modne - opowiada Bogusław Szybkowski Karina Grytz-Jurkowska /Foto Gość - W fotografii nie chodzi o to, jak się wygląda – zdjęcie powinno pokazać jakim się jest i kim się jest. I zdolność uchwycenia tego albo się ma albo nie. Max Glauer potrafił to doskonale – podsumowywał Bogusław Szybowski opowiadając o różnych fotografiach mistrza, ze szczególnym uwzględnieniem jednej, szczególnej, przedstawiającej księżnę Mathildę von Württemberg.
Jej uwiecznianie na fotografii opisał we wspomnieniach sam Glauer: „Nie znałem innej, równie pięknej starszej damy jak księżna, ogólnie nazywana „princeską”. Mnóstwo drobnych zmarszczek pokrywało jej naburmuszoną a mimo to miłą twarz. Włosy splecione w warkocz, oplatały jej głowę w stylu biedemajer. Żywo rozmawiała. Była interesującym obiektem dla artysty” - przyznawał.
Owo szczególne, opisane zdjęcie prelegent kupił na aukcji – jako pocztówkę zdjęciową wysłaną przez damę dworu w Pokoju z podziękowaniami za pamięć i życzenia jubileuszowe.
W tę rocznicę Opole odwiedzili także potomkowie mistrza, jego wnuk Gernot z dziećmi i wnukami. Po miejscach związanych ze znanym przodkiem oprowadzał ich pasjonat lokalnej historii, Romuald Kulik.
Obejrzeli też wystawę, którą nadal można zobaczyć w czytelni WBP w Opolu.
Więcej o samym Maxie Glauerze i jego rodzinie można przeczytać tutaj:
http://opole.gosc.pl/doc/2749080.Okiem-Maksa-Glauera
http://opole.gosc.pl/doc/1550246.Rodzina-Maxa-Glauera-w-Opolu
http://opole.gosc.pl/doc/3064151.Zbior-nieznanych-zdjec-wybitnego-fotografa