Paczki z Lourdes przychodziły przez dłuższy czas. W środku słodycze, biszkopty, drobne rarytasy, które zmieniały rzeczywistość lat 80. I zapewnienie o modlitwie ponad 2 tysiące kilometrów od domu.
Kiedy pani Henryka stoi w miasteczku Świętego Piotra, czyli "kolebce Caritas" w Lourdes, łzy same napływają do oczu. W sercu rodzą się wspomnienia.
To przecież tutaj, tam na tej łące, stał ten domek, w którym spędzili kilkanaście dni. - Pamiętasz? - mąż pani Henryki kiwa głową. Tak, 37 lat temu przyjechali tutaj z Polski i zostali na kilkanaście dni przyjęci zupełnie za darmo pod dach jednego z domów w miasteczku. Siostry dały jeść, dały pić, modliły się i kiedy usłyszały o wydarzeniach z sierpnia '80 na Wybrzeżu, to mówiły, by zostać, nie wyjeżdżać do ojczyzny, bo tam źle się dzieje.
Ale małżonkowie nie mogli tego zrobić. Dostali paszporty i zgodę na wyjazd pod jednym warunkiem: że jedno z dzieci pozostanie w kraju. To taki wybieg władz komunistycznych, forma zakładu. Do Lourdes z rodzicami pojechał Jan, Wojciech - trzy lata starszy - pozostał w kraju pod opieką rodziny. Nie mogli nie wrócić, przecież Wojtek na nich czekał. Ale czas spędzony w miasteczku Świętego Piotra pozostał w ich sercach na całe życie.
Do Lourdes pojechali, bo marzeniem pani Henryki było złożyć kwiaty na grobie swojego ojca, który był w czasie wojny lotnikiem w Normandii i tam zginął. Nie było ich stać na taką podróż, ale dowiedzieli się o miasteczku, które powstało dzięki św. Bernadecie.
Pragnęła, by powstało miejsce, w którym biedni mogliby przenocować, pielgrzymując do Lourdes. Powstało ono w 1955 roku i jest tam po dziś dzień, zaledwie 15 minut pieszo od miejsca cudownych objawień. I to dzięki życzliwości sióstr w tym miasteczku małżonkowie mogli podróżować po Europie z zaledwie 50 dolarami w kieszeni. A później też nie zapomniały o nich, wysyłając w stanie wojennym paczki.
Kiedy wyruszyli do Lourdes 37 lat później, nie wiedzieli, czy uda im się dotrzeć w to miejsce, przywołać wspomnienia. Pan Florian 9 lat temu przeszedł udar, bardzo ciężki; pojawiły się ogromne problemy zdrowotne. Najcięższe dla mężczyzny dotąd sprawnego, bardzo aktywnego był fakt, że stał się osobą leżącą, zależną od innych, niemogącą się porozumiewać.
Dzięki leczeniu, rehabilitacji i ciężkiej pracy wielu osób pan Florian był w stanie dotrzeć do Lourdes bez większych problemów, wygodnie, bo w pociągu. Ale jednak to wysiłek...
Bardzo chciał za to podziękować Matce Bożej za cud zdrowia. Za wszelkie cuda, które się dzieją w jego życiu. Przecież wtedy, kiedy był po wylewie w najcięższym stanie, u jego żony zdiagnozowano nowotwór. Wszystko się mogło zdarzyć i zdarzyło... Dziś oboje, na kilka tygodni przed 55. rocznicą ślubu, stoją w Grocie Massabelskiej i dziękują Maryi za czas, który było im dane spędzić razem. A później jadą do miasteczka świętego Piotra.
Pani Henryka prowadzi wózek inwalidzki, pan Florian ma przymknięte oczy. Nie, nie śpi... przypomina sobie siebie sprzed prawie 40 lat... Tyle się w życiu od tego czasu wydarzyło, tyle zrobił dla swojej rodziny, dla miasta, w którym mieszkał, dla rzemieślników, z którymi pracował; tyle się zmieniło, ale ta kapliczka w miasteczku ciągle taka sama. Tam przecież się modlili z żoną.
I Maryja taka sama, Ona jedna się nie postarzała.
Więcej o II archidiecezjalnej pielgrzymce do Lourdes czytaj tutaj.