Z Remigiuszem Mrozem o jego drugiej, pisarskiej tożsamości i motywach, które kazały mu stać się Ove Løgmannsbø rozmawia Wojciech Teister:
Skąd pomysł na zabieg z drugą tożsamością i opublikowanie kryminałów jako autor z Wysp Owczych?
Powody właściwie były dość klasyczne, bo chyba każdy autor decydujący się na wydawanie pod pseudonimem kieruje się podobnymi motywacjami. Z jednej strony chcemy się sprawdzić i zweryfikować, czy odniesiony sukces jest dziełem przypadku, łutu szczęścia, czy może czegoś zgoła innego. Z drugiej rozciągamy dzięki temu nasze terminarze wydawnicze, mogąc w trakcie roku napisać – i wydać – więcej książek. Dochodzi do tego też aspekt zwyczajnej, ludzkiej ciekawości – przypuszczam, że każdego zastanawiało, czy uda się stworzyć wiarygodne alter ego i jak długo powiedzie się jego utrzymywanie.
A dlaczego akurat Wyspy Owcze?
Pomysł zrodził się w mojej głowie jako odpowiedź na pogląd, który niegdyś sformułował pewien szkocki pisarz kryminałów. Twierdził, że akcję powieści kryminalnej można osadzić właściwie w każdym zakątku świata, nie licząc Farojów, bo to enklawa bezpieczeństwa i spokoju. Potraktowałem to jako pisarskie wyzwanie i uznałem, że ciekawie będzie zmącić trochę wody archipelagu…
Był pan kiedykolwiek na Wyspach Owczych? Jak wyglądały przygotowania do napisania „Enklawy”?
Mozolnie! Materiałów polskojęzycznych było jak na lekarstwo – ale chyba i tak więcej, niż literatury ze Stanów czy Wielkiej Brytanii. Na tym moje możliwości lingwistyczne się kończyły, toteż musiałem posiłkować się zdjęciami, mapami, amatorskimi filmami, relacjami innych i własną wyobraźnią. Starałem się wczuć w farerski klimat jak najbardziej, więc na czas pisania powieści właściwie znikałem z realnego świata – dzień rozpoczynałem od oglądania kamer przekazujących na żywo obraz z kempingu w Vestmannie, gdzie rozgrywa się akcja pierwszego tomu. Na bieg wychodziłem z farerską muzyką, słuchałem ichniejszego radia w internecie, czytałem dyskusje miejscowych na portalach społecznościowych i forach, i poznawałem ten świat kawałek po kawałku, na tyle, na ile się dało, nie będąc tam.
Na wyspy zawitałem dopiero po ukończeniu trylogii – i było to niesamowite doświadczenie. Wszystkie obrazy, które widziałem w dwóch wymiarach, stały się realne i namacalne, a kiedy wjechałem do Vestmanny, poczułem się jak w domu.
Jak doszło do odkrycia prawdziwej tożsamości Løgmansbø?
Miejscowych zaalarmowało już samo nazwisko – okazało się bowiem, że rodzina Á Løgmannsbø jest niewielka, każdy zna każdego, a mimo to… nikt nie kojarzy żadnego pisarza. I to jeszcze publikującego w Polsce? I mieszkającego w Vestmannie, która ma niewiele ponad tysiąc mieszkańców? Coś było nie w porządku. Wątpliwości wzbudził też szereg nieścisłości w książkach – w jednym miejscu opisywałem zniszczoną drogę, a nawierzchnia została przecież dawno wymieniona. W innym ktoś pukał do drzwi, a to zwyczaj, którego na Farojach właściwie się nie praktykuje. Wszystko to złożyło się na przekonanie, że Ove Løgmansbø to fikcyjna postać. Wieść pomknęła lotem błyskawicy, dotarła do lokalnych mediów, a następnie do ogólnopolskich w naszym kraju. Dziennikarskie śledztwo szybko przyniosło rezultaty i tym sposobem Ove – mimo nieprzychylnej pogody – musiał ściągnąć kaptur z głowy i pokazać prawdziwą twarz.
Nie obawia się pan, że część czytelników mogła poczuć się oszukana? Mam znajomego, który po odkryciu prawdy poczuł zawód.
Nie, bo moja praca właściwie sprowadza się do wymyślania historii, postaci et cetera. Różnica w budowaniu fikcyjnego autora i bohatera w książce sprowadzała się właściwie tylko do konieczności dania mu prawdziwej twarzy. Poza tym wydawanie pod nom de plume jest zabiegiem praktykowanym w literaturze niemal od zawsze. Tak w Polsce, by przywołać Joe Alexa, jak i na świecie – z czego ochoczo korzystali Agatha Christie, Stephen King, J. K. Rowling, Michael Crichton, Ken Follett… właściwie można by wymieniać bez końca. Reakcje czytelników były niezwykle pozytywne – takiego entuzjazmu się nie spodziewałem i było to wyjątkowo miłą niespodzianką.
Z wydawcami negocjował pan jako Remigiusz Mróz czy jako Ove Løgmansbø?
Oczywiście jako Ove! Było to ciekawe doświadczenie, bo pamiętałem, jak cały proces wyglądał, kiedy zaczynałem pod swoim nazwiskiem. Dzięki temu mogłem zweryfikować, jaka różnica jest w podejściu do debiutanta z zagranicy i z Polski. A jest niebagatelna. Nieznany, początkujący rodzimy pisarz musi uzbroić się w cierpliwość, czekając czasem miesiącami na odpowiedź – Ove dostał kilka pierwszy ofert już pół godziny po wysłaniu tekstu. Kilka oficyn zgłaszało konkurencyjne oferty, co w przypadku polskiego autora właściwie wydaje się graniczyć z cudem.
Planuje pan kolejne powieści, których akcja toczy się na Wyspach Owczych?
Na razie nie. Mam poczucie, że w Promie zamknąłem wszystkie wątki związane z Katrine Ellegaard i Hallbjørnem Olsenem, choć podobne deklaracje składał Jo Nesbø, kiedy skończył pisać Policję. Conan Doyle też w pewnym momencie zarzekał się, że Sherlock Holmes nie powróci, a okazało się, że nie tylko pojawił się znowu, ale został z czytelnikami na dłużej. Nigdy nic wiadomo – ale jeśli kiedykolwiek wrócę literacko na Faroje, z pewnością zrobię to już pod swoim nazwiskiem.