Wczoraj na cmentarzu im. św. Rodziny we Wrocławiu z honorami wojskowymi pochowano Janinę "Romę" Hajzik, powstańca warszawskiego, zasłużonego lekarza i oddaną matkę. - Czego uczy nas jej życie? - pytał podczas pogrzebu syn Andrzej Hajzik.
Charakterystyka śp. Janiny Hajzik nie może objąć tylko jej działalności konspiracyjnej w czasie II wojny światowej, bohaterskiej walki w powstaniu warszawskim. Niezwykłość tej osoby polega na wielopłaszczyznowych zasługach dla Polski.
Janina Hajzik urodziła się 27 maja 1922 r. w Warszawie w rodzinie nauczycielskiej. Wychowywała się w atmosferze głęboko osadzonej w tradycjach patriotycznych. Po wybuchu II wojny światowej brała udział w wojnie obronnej 1939 r. jako harcerka. Uczestniczka obrony Warszawy początkowo jako łącznika, a potem jako sanitariuszka w patrolu na Pradze. W konspiracji od 1939 roku, wprowadzona przez starszego brata Andrzeja.
- W Armii Krajowej należała do zgrupowania „Harnaś” i pracowała jako sanitariuszka w szpitalu przy ul Kopernika. W czasie powstania warszawskiego po upadku Powiśla w drugiej połowie września 1944 r. dołączyła do kompanii „Anna” w Śródmieściu-Północ - przemawiała podczas pogrzebu Henryka Burda z okręgu dolnośląskiego Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej.
Po upadku powstania Janina Hajzik ps. „Roma” dostała się do niewoli niemieckiej. 16 lipca 1946 r. powróciła do ukochanej ojczyzny. W 1948 r. wyszła za mąż za doktora Romana Hajzika. Ukończyła studia medyczne. Pracowała w Kamiennej Górze i we Wrocławiu.
- Po przeprowadzce do Wrocławia zaczęła specjalizację w dziedzinie ortopedii, w której posiada ogromny dorobek zawodowy jako zasłużony wrocławski lekarz - stwierdziła Henryka Burda.
Andrzej Hajzik przedstawił osobę śp. Janiny w 3 obrazach: jako patriotki, lekarki i matki.
- Gry wróciła do kochającej ojczyzny z niewoli, w jej dokumentach personalnych napisano „wróg ludu”. Takie to były czasy. Każdego 1 sierpnia mama przyjeżdżała do Warszawy i nie było mowy, żeby nie być o godz. 17 na Powązkach. To jej pilnowanie do ostatniej chwili, troska o ojczyznę, śledzenie spraw politycznych.... Po prostu obchodziło ją to, gdzie żyje. Pamiętam, jak w ostatnim czasie dzieliła się ze mną spostrzeżeniami po wysłuchaniu kilku przemówień p. Andrzeja Dudy. Mówiła , że wreszcie jest dumna z prezydenta, którego ma Polska - stwierdził Andrzej Hajzik
Podkreślił, że jako lekarka zawsze poświęcała pacjentom swój czas i wkładała serce w swoją pracę.
- Była lekarzem, jak to się mówi, „starej daty”, który każdego pacjenta traktuje indywidualnie, angażuje się i czuje misje w swoim zawodzie. Życzliwa, pomocna. Nigdy nie stosowała się do limitów, ograniczeń formalnych, które obowiązywały ją w zawodzie, bo była oddana swojej pracy, oddana ludziom. Przez wiele lat po operacjach, pisali listy i dzwonili do niej jej pacjenci. To o czymś świadczy - opisywał matkę Andrzej Hajzik.
Zaznaczył także, że silne i kochające się do końca małżeństwo jego rodziców dało bezcenne fundamenty całej rodzinie. Śp. Janina Hajzik miała ośmioro wnuków i trzynaścioro prawnuków, którym chętnie poświęcała swój czas w ostatnich latach.
- Cmentarz to specyficzna uczelnia. To miejsce, gdzie umarli uczą żywych. Czego uczy nas pochówek śp. Janiny Hajzik? Czego uczy nas jej życie? Myślę, że przede wszystkim miłości do rodziny. Tej stworzonej więzami krwi, tej przyjacielskiej i tej większej - ojczyzny. Niech księga jej życia będzie dla nas życiowym czytadłem - podsumował syn.
Dla Archiwum Historii Mówionej tak Janina Hajzik ps. "Roma" wspominała powstanie warszawskie:
„Pomagałam przy wszelkich opatrunkach, przygotowywałam narzędzia do operacji, byłam tak zwaną siostrą operacyjną. Mój główny przydział to była sala operacyjna. A poza tym, przynoszono nam ciężko rannych, szpital był przeładowany niesamowicie, dostaw żywności było bardzo mało, z wyżywieniem było bardzo źle, zarówno dla chorych, już nie mówiąc o nas, bo myśmy praktycznie o głodzie pracowały, raz dziennie dostawało się tylko jeść.
[…]Potem zaczęto ostrzeliwać nasz szpital, salę operacyjną ostrzelano, tak, że część była zburzona, trzeba było pracować w prowizorycznej sali, ale pracowało się cały czas, właściwie jedynie z przerwą na parę godzin snu na dobę, tak dużo było rannych.
Nasi lekarze operowali bez przerwy. Jeden schodził, drugi wchodził i dosłownie całą dobę się operowało. Nie byłam jedyną operacyjną pielęgniarką, były jeszcze dwie czy trzy, ale głównie salą operacyjną ja się zajmowałam.
Poza tym byli ciężko ranni, a nie było krwi przecież, myśmy dawały krew – sanitariuszki, pielęgniarki, oddawały krew. Też dwukrotnie oddawałam krew. Jeden mój podopieczny, mój współbrat od krwi przeżył, jeden zmarł, ale byłam tak wycieńczona po tym oddaniu krwi, że przez dwa dni nie mogłam zupełnie pracować”.