Z Katarzyną Zielonką, która spędziła w Boliwii 4 lata, w tym rok na misyjnym wolontariacie, rozmawia Wojciech Teister:
Katarzyna Zielonka w czasie zabawi z dziećmi podczas pobytu na wolontariacie misyjnym w Boliwii Aleksandra Jadla /archiwum pryw. Katarzyny Zielonki
Kiedy i w jakich okolicznościach trafiłaś do Boliwii?
To był rok 2011. Trafiłam tam dzięki Salezjańskiemu Wolontariatowi Misyjnemu z Krakowa. Na misji spędziłam rok. Byłam tam w ramach projektu realizowanego wspólnie przez SWM i polskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych. Ten czas spędziłam u sióstr służebniczek dębickich (do sióstr z tego samego zgromadzenia przyjechała zamordowana niedawno w Boliwii Helena Kmieć), w Pasorapie, w departamencie Cochabamba. Pracowałam przede wszystkim w prowadzonej przez siostry ochronce dla dzieci. Po zakończeniu wolontariatu spędziłam jeszcze w Boliwii kolejne trzy lata, tym razem już prywatnie.
Co skłoniło Cię do wyjazdu na drugi koniec świata, na misje?
Pierwsza taka myśl zrodziła się we mnie w 2007 r. Bardzo wyraźnie poczułam wtedy, że chce zrobić coś dla drugiego człowieka, gdzieś daleko stąd. Gdy zaczęłam drążyć nieco temat, trafiłam na Salezjański Wolontariat Misyjny w Krakowie. Zaangażowanie się przez 4 lata w SWM przygotowało mnie do wyjazdu na misje .
Jakie były Twoje zadania? jak wyglądał przeciętny dzień na misji?
Przedpołudnia spędzałam w ochronce dla dzieci. Między godziną 8 a 13 prowadziłam różnego rodzaju zajęcia dla przedszkolaków, najczęściej w wieku 2-4 lat. Animowałam zajęcia edukacyjne, taneczne czy artystyczne. Szczególnie najmłodszym dzieciom towarzyszyłam w codziennych sprawach, np. pomagając przy posiłku lub w toalecie.
W godzinach popołudniowych byłam zaangażowana w pomoc w internacie dla dziewczyn. Prowadziłam dla nich m. in. zajęcia z angielskiego, ale również pracowałam z nimi w ogrodzie czy pomagałam w nauce.
Defilada dzieci z ochronki w Pasorapie podczas Święta Niepodlegości w Boliwii archiwum pryw. Katarzyny Zielonki
Co w zderzeniu z rzeczywistością Boliwii było najtrudniejsze czy najbardziej szokujące? Z co zrobiło najlepsze wrażenie?
Decydując się na misje masz w sobie dużą otwartość i akceptacja wielu zmian przychodzi łatwo. Pasorapa to mała wioska, zamieszkała przez kilkuset mieszkańców. Czuliśmy się tam jak w rodzinie. Początkowo pewne trudności sprawiał język hiszpański, ale szybko przełamaliśmy te bariery. Dużym szokiem kulturowym była uroczystość Wszystkich Świętych. O ile w Polsce to dzień powagi, zadumy i ciszy, o tyle w Boliwii prócz modlitwy mamy do czynienia z wielka fiestą na cmentarzach. Ludzie spotykają się tam, jedzą, piją, śpiewają, grają na instrumentach. Można powiedzieć - wielki festyn żywych ze zmarłymi.
Z pozytywnych zaskoczeń najbardziej ujmująca była otwartość i hojność Boliwijczyków. Choć Boliwia to bardzo biedny kraj, to nikt nie ma tam problemu z tym, by dzielić się tym, co ma. I to tym, co ma najlepszego. W wielu miejscach ludzie żywią się przede wszystkim kukurydzą, a na ważniejsze okazje mają odłożone suszone mięso z krowy. Wszędzie, gdzie przychodziliśmy, częstowano nas tym wszystkim. Choć mają mało, dzielą się wszystkim.
Czy dziś widzisz w swoim życiu owoce czasu spędzonego na misjach?
Oczywiście. Chociaż to już zamknięty etap mojego życia, to okres wolontariatu procentuje. To w Boliwii nauczyłam się m. in. hojności i otwartości na drugiego człowieka. Tam na porządku dziennym jest np. to, że ludzie witają się na ulicy szczerym uśmiechem, pytają z życzliwością co u nich słychać, jak się czują czy jak minął dzień.
Czy gdybyś miała tamtą decyzję o wyjeździe podejmować dziś, po tragicznej śmierci Heleny Kmieć, wyruszyłabyś do Boliwii powtórnie?
Tak, jak najbardziej. Zdecydowałabym się, bo powołanie misyjne wiąże się z zaufaniem Panu Bogu. To On daje otwartość, ale i odwagę. I pomimo tego, co się stało, choć jest to ogromna tragedia, chciałam zachęcić wszystkich tych, którzy myślą o misjach - zaufajcie Panu Bogu, który was woła! Zresztą Boliwia to piękny kraj, w którym mieszkają naprawdę wspaniali ludzie.