Obserwując „antytrumpowe” protesty w USA i na świecie, nasuwają się słowa Oriany Fallaci: są dwa rodzaje faszystów – faszyści i antyfaszyści.
Gdyby za miarę wielkości polityka uznać to, kto przeciw niemu protestuje, należałoby uznać, że Amerykanie mają dziś największego prezydenta od czasów Ronalda Reagana. Podkreślmy: Amerykanie, nie Polacy. My mamy prawo patrzeć z niepokojem na niektóre sygnały z Waszyngtonu.
Gdybym nie wiedział nic o nowym prezydencie USA, nie znał jego nazwiska, a tym bardziej jego przeszłości, dokonań, błędów i grzechów, ale zobaczyłbym na własne oczy – jak w zeszłym tygodniu w Nowym Jorku i Waszyngtonie – kto wychodzi na ulice w proteście przeciwko niemu, prawdopodobnie nabrałbym do niego co najmniej sympatii, jeśli nie zaufania. W ciemno. Wystarczyłaby mi obecność na czele antyprezydenckiego marszu kobiet w Waszyngtonie Cecile Richards, szefowej Planned Parenthood, chyba najbardziej zbrodniczej organizacji w USA. Organizacji, która poczuła zmianę władzy tuż po zaprzysiężeniu, gdy została odcięta od środków publicznych, które za czasów prezydentury Baracka Obamy lały się do niej strumieniami. Wystarczyłby mi widok agresywnych młodzieżówek, niosących transparenty z sierpem i młotem, podpalających kosze na śmieci i wybijających szyby w sklepach i bankach i demolujących samochody na ulicach Waszyngtonu. Wystarczyłby mi widok gwiazd Hollywood i estrady, które, jak Alec Baldwin, wzywały w Nowym Jorku do aktywnego oporu przeciw prezydentowi, czy, jak Madonna w Waszyngtonie, rzucających takimi wulgaryzmami pod adresem nowego gospodarza Białego Domu, że nawet niechętne mu stacje telewizyjne musiały przerwać transmisję. Wystarczyłby mi widok satanistów ubranych na czarno, z pomalowanymi i wykrzywionymi twarzami, przechodzących z okrzykami i charakterystycznymi gestami na tyłach White House, w pobliżu „prezydenckiego” kościoła św. Jana dokładnie w czasie, w którym trwała modlitwa z udziałem prezydenta elekta i wiceprezydenta elekta.
Moja sympatia do nowego, nieznanego mi jeszcze, prezydenta zaczęłaby pewnie przechodzić próbę w chwili odkrycia, że jego poglądy na sprawy międzynarodowe są, w najlepszym wypadku, co najmniej niejednoznaczne. Zaufanie zostałoby nadwyrężone po jego słowach z przemówienia inauguracyjnego: „Zbyt długo broniliśmy granic innych krajów, podczas gdy odmawialiśmy obrony naszego”. Odebrałbym to jako postawienie pod większym niż dotąd znakiem zapytania gotowości USA do obrony sojuszników, w tym Polski, na wypadek agresji ze strony Rosji. Zwątpiłbym mocno, odkrywając, że moralną rewolucję w Ameryce ma przeprowadzać przywódca, którego dotychczasowe życie prywatne było zaprzeczeniem tego, co bliskie konserwatystom. I wtedy, stojąc w tłumie republikańskiej i demokratycznej Ameryki, musiałbym uznać dwie rzeczy. Po pierwsze, Donald J. Trump, jest jednak ... prezydentem Amerykanów, nie Polaków. I że mając nadzieję na gwarancję bezpieczeństwa, nie możemy jednak zapominać, że hasło Trumpa „America first” jest jak najbardziej pożądane przez jego współobywateli. Po drugie, krzywiąc się na jego wyczyny z życia osobistego, trzeba przyjąć, że w praktyce liczy się to, jakie konkretne prawo będzie popierał jako prezydent. Jego poprzednik, którego „papiery małżeńskie” były przecież jak najbardziej „konserwatywne”, a elokwencją i obyciem z pewnością przewyższał Trumpa o głowę, jednocześnie wprowadził tak wiele szkodliwych i uderzających w prawa człowieka i prawo naturalne ustaw, że tylko jego niedoszła następczyni, Hilary Clinton, byłaby w stanie popsuć prawo federalne jeszcze bardziej.
I skoro Barack Obama dostał tak wielki kredyt zaufania (łącznie z pokojowym Noblem) na starcie, a okazał się jednym z najsłabszych prezydentów w historii USA, to może wotum nieufności, jakie na starcie otrzymuje Donald Trump ze strony środowisk lewicowo-liberalnych, jest zapowiedzią wielkiego sukcesu jego rządów?