Mają siedmioro dzieci. Sześcioro na ziemi i jedno w niebie. Gdy siadają do wigilijnej wieczerzy, szczególnie dziękują Bogu za narodziny każdego z nich. Rity, która spogląda na nich z wysoka, też. Bo każde narodzenie jest cudem.
Jednym z najważniejszych miejsc w domu jest duży drewniany stół. Musi być duży, by cała ośmioosobowa rodzina przy nim się zmieściła. Na tym stole, zaraz na początku Adwentu, pojawiają się bakalie, foremki o najróżniejszych kształtach i ciasto na piernik. – To specjalny przepis, który mówi, że ciasto powinno dojrzewać przez miesiąc. Kiedy więc zaczynamy wypieki, czujemy, że Boże Narodzenie jest blisko – mówi Dorota Kokoszka.
Dla całej rodziny to wielkie święto. Każdy chce wyciskać piernikowe kształty i dekorować je bakaliami. Kiedy już się upieką, część z nich trafi na choinkę, część przeznaczona jest na podarunki. To taki zwyczaj w rodzinie Kokoszków, że każdy, z kim się spotykają w święta, obdarowywany jest piernikiem. – U nas święta zawsze pachną piernikiem i choinką i dzieci bardzo się z tego cieszą, jednak nie przysłania nam to istoty świąt, czyli radości z narodzin Zbawiciela – zapewnia Mateusz Kokoszka. – Mamy siedmioro dzieci. Sześcioro w domu i jedno w niebie, i muszę powiedzieć, że każde narodziny to niepowtarzalne przeżycie, ogromna radość, tym bardziej że jeden z naszych synów urodził się właśnie w drugi dzień świąt – dodaje.
Nie najlepsza rada
Mateusz najpierw poznał rodziców Doroty. Mieli dwanaścioro dzieci. – Pamiętam, że zachwyciła mnie atmosfera w tym domu. To prawda, że było skromnie i ciasno, ale było w tej rodzinie coś takiego, że ludzie tam ciągnęli. Ja też. Po pewnym czasie okazało się, że czeka tam na mnie żona – opowiada. Dorota była czwartym dzieckiem swoich rodziców. – Dla mnie narodziny kolejnych dzieci były tak naturalne, że nigdy nie przyszło mi do głowy narzekać. Tworzyliśmy zgraną paczkę. Niemal wszyscy graliśmy na jakichś instrumentach. W domu, mimo różnych problemów, zawsze było wesoło. Może jedynym marzeniem, którego nie dało się zrealizować, był własny pokój. Mimo tej ciasnoty koleżanki, które cieszyły się przywilejem posiadania w domu miejsca tylko dla siebie, uwielbiały do nas przychodzić – wspomina. Kiedy postanowili z Mateuszem założyć rodzinę, nie zastanawiali się nad tym, ile będą mieć dzieci.
– Byliśmy otwarci na życie, ale gdy poszliśmy na nauki przedmałżeńskie, pani psycholog popatrzyła w nasze metryki urodzenia i powiedziała nam, że jesteśmy jeszcze bardzo młodzi i lepiej dla naszego małżeństwa będzie, jak odłożymy na jakiś czas plany rodzicielskie, że najpierw musimy się lepiej poznać w codziennym wspólnym życiu, wyszaleć. Przyjęliśmy te słowa ze zdziwieniem, ale postanowiliśmy się do nich zastosować. W końcu to psycholog, który zna się na ludziach, więc może taka jest recepta na udane małżeństwo – wspominają Dorota i Mateusz. Okazało się jednak, że zastosowanie się do tej rady szybko zrodziło w nich wielką tęsknotę za dzieckiem, a nawet swego rodzaju ból. Po jakimś czasie zdecydowali więc, że dobre rady idą na bok, a swoje małżeństwo zawierzają Panu Bogu.
Swój człowiek w niebie
Czekali na narodziny pierwszego dziecka.– To było dla nas ogromne przeżycie. Mieliśmy książkę, w której opisany był rozwój maleństwa tydzień po tygodniu i niemal codziennie wieczorem czytaliśmy ją, dowiadując się, jak urosła nasza córeczka – opowiadają małżonkowie. Tuż przed rozwiązaniem kupili wózek. Mateusz jeździł nim po mieszkaniu, ćwicząc „na sucho” wożenie dzidziusia. – Do dziś pamiętam ekscytację, jaka nam towarzyszyła. I muszę powiedzieć, że nie przeszło mi to, mimo przeżywania kolejnych porodów; choć wiadomo, że są już inne i nie muszę niczego ćwiczyć, to radość z oczekiwania na kolejne dziecko wciąż jest taka sama. Oczekiwanie na Boże Narodzenie przypomina tamtą radość – opowiada pan Mateusz. Jednym z najtrudniejszych momentów w ich życiu była szósta ciąża. Okazało się, że dziecko nie żyje.
– Pojechaliśmy do szpitala, by urodzić malutką Ritę, której serce przestało bić. Jak zapytałam lekarza, kiedy będę rodzić, popatrzył na mnie i powiedział, że na tym etapie (byłam w trzecim miesiącu ciąży), nie mówimy o porodzie, tylko o poronieniu. Zdziwiło mnie to i odpowiedziałam, że on może nazywać to jak chce, dla mnie to jednak będzie poród małej córeczki, którą chcę także pochować – wspomina Dorota. Wiedzieli, że szpitale i lekarze różnie reagują na prośby rodziców o pochowanie tak małego dziecka, ale byli też świadomi swoich praw. – Spodziewaliśmy się batalii o wydanie nam Rity, ale byliśmy pozytywnie zaskoczeni.