Skoro święci na ziemi cierpią, to co powiedzieć o tych, którzy wybierają nieświętość.
Wśród rzeczy, których boi się przeciętny śmiertelnik, jest posądzenie go o świętość. Bo to przecież obciach, żeby ktoś wziął go za jakiegoś bladego wymoczka, który niebo ma w głowie, a ziemię… no, wiadomo. Śmiertelnik taki, choćby był zakonnikiem, zakłada, że świętość praktycznie nie nadaje się do realizacji. – Oooo, świętość to wyższa szkoła jazdy – mówi i nawet przez milisekundę nie pomyśli, że może w takim razie trzeba by było się do tej szkoły zapisać. No nie, bo to by oznaczało zmiany, na które „jeszcze nie jest gotowy”. A nie jest, bo świętość wydaje mu się nieludzka. – Jak to możliwe, żebym się tyle umartwiał i w każdej chwili robił to, co się Bogu podoba? – pyta człowiek i zaraz sam sobie odpowiada, że to niemożliwe. I tym samym robi z Boga kłamcę albo partacza. No bo skoro powołanie do świętości jest powszechne, to znaczy, że Bóg odstawia jakąś fuszerkę, powołując wszystkich do tego, co jest dostępne tylko dla garstki heroicznych dziwolągów.
Śmiem twierdzić, że tak słaba odpowiedź ludzi na powszechne powołanie do świętości nie wynika z Bożej, tylko z ludzkiej fuszerki. Ludzie tak często nie idą drogą świętości, bo przymierzają się do niej według swoich, a nie Bożych możliwości. Są pewni, że powierzając się woli Bożej, skażą się na mordęgę do końca swoich dni. Jak, nie przymierzając, św. Faustyna.
– Rzuciłam „Dzienniczek”, bo przeraziło mnie to, jak siostry w klasztorze ubijały tę biedną kobietę – powiedziała mi niedawno znajoma. – To nie dla mnie – dodała.
Pomyślałem sobie, że gdyby ktoś napisał książkę o życiu tej mojej znajomej, toby dopiero był horror. Bo u niej też było mnóstwo „ubijania”, ale za to dużo gorszego i często beznadziejnego, bo zakorzenionego w grzechu. I były niezmierzone cierpienia spowodowane ustawicznym uciekaniem od woli Bożej i ciągłym wybieraniem po swojemu. Szarpanina i błądzenie po bezdrożach, pasmo krzywd wyrządzonych i doznanych. Jeśli byłoby w tej lekturze coś jasnego, jeśli byłby tam promyk nadziei, to tylko w tych momentach, w których bohaterka wołała do Boga o ratunek. Bo ratunek przychodził, a z nim oferta świętości – czyli dalszego życia w promieniach łaski.
Ale takich „światowych” cierpień się jakoś nie rejestruje. Straszne są tylko układy w klasztorach, a w zwykłych domach i w świeckich instytucjach to rajskie życie panuje, ludzie słodko do siebie szczebiocą, usługują sobie, pracują nad sobą, służą innym – normalnie anioły.
To diabelski mit, że kto wybiera wolę Bożą (czyli świętość właśnie), ten ma ciężej niż ten, kto wybiera swoje widzimisię. Jest dokładnie odwrotnie: ludzie ciężko cierpią z powodu ucieczki od świętości.
Faustyna – skoro o niej mowa – osiągnęła świętość nie żadnymi potwornymi wysiłkami i takimi wyborami, jakich nie uniesie nawet arcymistrz wagi ciężkiej. Jej wybór był w gruncie rzeczy tylko jeden: Zrobię wszystko, o co mnie Bóg poprosi. I tyle. To jest – powiedzmy to jasno – jedyny dobry wybór. I jedyny, który gwarantuje szczęście. I to, podkreślmy, nie tylko wieczne szczęście, lecz także już to doczesne.
Kto się wczyta w „Dzienniczek”, łatwo zauważy, że Faustyna spędza prawie każdą chwilę w takiej radości, przy której mogą się skryć największe radości tego świata. Nawet gdy ją czasem gnębią siostry (choć przecież nieliczne, bo większość to wspaniałe kobiety – co zaświadcza święta), to ona przyjmuje to jako okazję do ofiary. I za każdym razem wiele dusz na tym korzysta.
Wszyscy cierpią. Nie ma na ziemi takiego miejsca, stanu i statusu, który by uchronił kogokolwiek od cierpienia. Różnica jest taka, że gdy człowiek odrzuca świętość, cierpi samotnie, rozpaczliwie, głupio i jałowo, zaś święci cierpią szczęśliwie, radośnie, płodnie, twórczo – i chwilowo.