Tragiczna śmierć Krzysztofa Millera - krzyczały nagłówki portali internetowych czarnymi czcionkami od piątkowego wieczoru. Fotoreporter wojenny nie żyje! W telewizji dobrze ubrani dziennikarze opowiadają ze swadą o jego pracy i życiu. Szokuje brak refleksji o istocie wojny i losach ludzi w nią zaplątanych.
Padają natomiast stwierdzenia:
- Zabieramy plecak, jedziemy na wojnę i jest fajnie.
- Na wojnie doświadcza się swojej męskości i kreatywności.
- Krzysiek miał problem z alkoholem, tworzył wokół siebie mur, budował mit twardziela.
Odrobinę znałem Millera i myślę, że Krzysztof niczego nie budował, był sobą.
Oddajmy mu głos. W dokumentalnym filmie pod tytułem „W oku Boga”, zrealizowanym przez Wojciecha Królikowskiego tak powiedział:
„W każdym momencie swojej pracy próbowałem być profesjonalistą. Wykonywałem swoją pracę jak najrzetelniej i w związku z tym nie mogłem sobie pozwolić na żadną chwilę słabości. Wtedy kiedy ludzie w okopach się schylają ja musiałem podnieść głowę i zrobić zdjęcie. Wtedy kiedy ludzie kładą się na ziemi, bo do nich strzelają, ja musiałem podnieść się i zrobić im zdjęcie. Tylko tyle.
Fotografowałem w poczuciu obowiązku. Dania świadectwa dokumentu, ale nie tylko zawodowego. Nie w pogoni za sensacją i newsem. W nieokreślonym obowiązku udokumentowania końca tego życia, jego historii, robiąc zdjęcia wiedziałem że nie wyślę ich do redakcji. Nie opublikuję, nie rzucę światu na pożarcie. Robiłem je po prostu, jak na pogrzebie, towarzyszyłem zabitemu w jego ostatniej drodze. Tego nieznanego mi człowieka, który rano jeszcze żył, odprowadzałem aparatem fotograficznym w zaświaty.
Dopóki się wszystko toczyło jak lawina, czyli temat gonił temat, wojna goniła wojnę, to się jakoś wszystko toczyło. Nie było czasu na zastanowienie się, na spojrzenie w głąb siebie na odtworzenie tego wszystkiego, co się działo przed obiektywem aparatu. Natomiast w pewnym momencie to życie zawodowe zwolniło, koło zamachowe przestało dobrze funkcjonować. Największe koszmary rozpoczęły się właśnie wtedy i nie przestały trwać, dopóki nie zostałem przyjęty w stanie głębokiej depresji do wojskowego instytutu leczenia stresu bojowego.”
Nie wiem, co działo się w głowie Krzysztofa Millera 9 września. W wyniku jakich myśli podjął ostateczną tragiczną decyzję. Wiem jednak że fotografował konflikty i wojny w Bośni, Kosowie, Rwandzie, Kongu, RPA, Ugandzie, Kenii, Burundi, Afganistanie, Palestynie, Gruzji, Czeczenii, Kambodży i Iraku. To niewyobrażalnie duża dawka tragicznych zdarzeń jak na jednego człowieka. Nieustannie ocierał się o nienawiść, przemoc, okrucieństwo, głód i śmierć. Wiele mówił o „szczęściu” fotoreportera. Wiedział, że zrobił dużo „dobrych” zdjęć, które z pojęciem dobra niewiele miały wspólnego. W swoim życiu był trochę jak święta Weronika - pojawiał się, kadrował, naciskał spust migawki, utrwalając prawdziwe oblicze człowieczeństwa. Napisał też książkę „13 wojen i jedna. Prawdziwa historia reportera wojennego” Myślał, że uczestniczył w tych wojnach jako obserwator, że nie dotyczą go konsekwencje wydarzeń, w których brał udział. Po latach zorientował się, że w pewnym sensie był żołnierzem, a to, co widział i - co ważne - zrozumiał, spowodowało, że w końcu toczył walkę o siebie samego.
Amerykański fotograf Lee Friedlander powiedział kiedyś ze smutkiem: „Wielu fotografujących, robiąc tysiące zdjęć przez całe życie tak naprawdę nie rozumie złożoności żadnego z nich”. Jestem przekonany że Krzysztof Miller, fotoreporter wojenny rozumiał swoje zdjęcia. Niech odpoczywa w pokoju.