Napisała do naszej redakcji Czytelniczka poruszona tym, że ksiądz proboszcz wyprosił z kościoła rodziców z płaczącym dzieckiem.
Zdaję sobie sprawę, że w tej kwestii są wśród nas dwa obozy: tych którzy, twierdzą, że zachowanie dzieci im w kościele nie przeszkadza i tych, których zdaniem rodzice nie powinni przyprowadzać na liturgię maluchów, jeśli te nie są w stanie się zachowywać tak, żeby nie przeszkadzać innym w pobożnym sprawowaniu Eucharystii.
Bardzo się staram zachować w tej sprawie możliwie neutralnie, bo rozumiem, że wiercący się lub wędrujący po kościele malec może być irytujący. Jednak z drugiej strony, irytujące są też fałsze podczas śpiewu niektórych uczestników Eucharystii, albo np nieprzygotowane kazanie. Jeszcze nigdy nie słyszałem, żeby ktoś z takiego powodu kazał winnemu wyjść za drzwi, bo bardziej dewastuje on celebrację niż ją dopełnia. A czasem naprawdę aż by się o to prosiło.
Ks. Artur Stopka w portalu Deon pisał niedawno o podobnej sprawie, przywołując słowa papieża Franciszka. Ojciec Święty w Domu Świętej Marty miał powiedzieć do matki, której dziecko zaczęło płakać podczas kazania: „Nie przejmujmy się, bo kazanie dziecka w kościele jest piękniejsze od kazania księdza, kazania biskupa i kazania Papieża. Pozwól mu płakać - pozwól mu, bo jest to głos niewinności, który przydaje się wszystkim”.
Ksiądz Artur zachęca, by z tej perspektywy z ludzką życzliwością podejść do sprawy i choć nie ukrywa, że zachowanie dzieci podczas liturgii to jest problem duszpasterski, to jednak podkreśla, że dzieci wyłącznika nie mają i nawet te najgrzeczniejsze nieraz mają kłopot, żeby wysiedzieć podczas Mszy świętej. Warto przeczytać jego tekst napisany z perspektywy księżowskiej. Warto też coś do niego dodać – z perspektywy rodzica.
Szukałem ostatnio informacji o Mszach świętych dla rodzin z małymi dziećmi. Nie chodziło mi o te z gitarą i dialogowym kazaniem, bo takie stosunkowo łatwo znaleźć praktycznie w każdej parafii. Jednak nie dla wszystkich dzieci jest to odpowiednia propozycja. Niektóre są zwyczajnie za małe na taką formę uczestnictwa we Mszy. Nie odpowiedzą na żadne pytanie, w modlitwę powszechną też się za bardzo nie włączą. Śpiewać jeszcze nie potrafią.
Dla takich maluszków – powiedzmy dwuletnich – ważniejsze jest to, że rodzice zabierają je do kościoła, oswajają z tą rzeczywistością, mówią o Panu Jezusie, klękają razem, robią znak krzyża, pokazują księdza i tłumaczą, kiedy Pan Jezus przychodzi. Można się z tego śmiać, ale widzę z własnego doświadczenia, że w dziecku zostaje z tego więcej, niż można by sądzić.
W każdym razie jeśli Msza trwa zbyt długo, coraz trudniej jest wytrzymać z dzieckiem w kościele. Zaczynają się wędrówki i wspinaczka po ławce, kręcenie się w kółko, a czasem podskoki i pogadywanie. Dlatego właśnie szukałem Mszy odprawianej pobożnie, ale możliwie sprawnie. Kolega polecił mi jedną z katowickich parafii – u misjonarzy oblatów na Koszutce. Mówił, że chodził tam ze swoją rodziną, bo jest „krótko i na temat”, co nie znaczy po łebkach i byle jak.
Organizując duszpasterstwo parafialne, warto wziąć pod uwagę fakt, że parafia to nie tylko emeryci lub dzieci w wieku szkolnym, które stosunkowo łatwo zapędzić do kościelnych ławek i kontrolować przy pomocy indeksów albo innych „pomocy duszpasterskich”. W niektórych parafiach można się z tym pogodzić, w innych jakby nie bardzo.
I nie mam tu na myśli tylko tego, że księża czasem różnie reagują na zachowanie dzieci w kościele. Bywa, że parafianie świeccy przejęci świętością celebracji nie potrafią wytrzymać z dzieckiem w jednej ławce.
Jak to jest, że nieraz ci sami parafianie rękami i nogami podpisują się pod hasłami obrony życia, albo włączają się w różne formy omadlania życia poczętego. Cenne to i chwalebne, ale trudno się oprzeć wrażeniu, że życie nieraz jest święte do momentu, kiedy jest jakoś tam hipotetyczne czy teoretyczne. A jak już się pojawia na horyzoncie, z całym swoim dobrodziejstwem, z płaczem, marudzeniem, kupą w pieluszce czy domaganiem się piersi mamy, to już trochę jakby mniej święte się staje.
Ciekawe w tej całej sprawie jest właśnie to, że idąc tropem mejla od Czytelniczki, trafiłem na tekst w „Gościu Gliwickim” pod tytułem „Dziecko można wyprosić”. Wygląda na to, że w tej parafii, w której opisana przez Czytelniczkę sytuacja się wydarzyła, trwają modlitwy w intencji poczęcia dzieci. Są zapewnienia, że dzieci się rodzą. Tylko jak już się urodzą, to mają trochę trudniej. Bo znowu je można wyprosić. Tym razem już nie przed świętą figurą, ale - za drzwi.
Naprawdę nie wiem, jak bardzo płakało to dziecko, nie było mnie tam. Takie sytuacje zawsze są trudne do oceny, ponieważ każdy widzi to inaczej. Ktoś powie, że nie było tak źle, inny stwierdzi coś wręcz przeciwnego. Zastanawiam się jednak, czy nie powinniśmy jednak w kontekście obecności dzieci we wspólnocie Kościoła być jednak trochę bardziej tolerancyjni. W końcu chrzcimy niemowlęta. Czy po to, żeby potem przez kilka lat, może nawet do momentu katechezy przed pierwszą komunią świętą nie przyprowadzać ich do kościoła, bo nie potrafią się tam właściwie zachować? Jaka jest gwarancja, że po latach takiej izolacji będą wiedziały i chciały się w kościele pobożnie zachować?
W trakcie moich poszukiwań trafiłem na przykład na taką uwagę na stronie jednej ze śląskich parafii „Jeżeli dziecko w wieku przedszkolnym wymaga tak wielkiego wysiłku w pilnowaniu go na Eucharystii, że rozprasza rodziców lub innych wiernych, zostawcie dziecko pod właściwą opieką w domu lub wymieniajcie się w pilnowaniu dziecka – zachowując przy tym niedzielny obowiązek uczestniczenia w Eucharystii – dziecko ma taki obowiązek dopiero od 7 roku życia”. No cóż, pewnie można i tak, ale czy ktoś kiedyś nauczył dziecko pływać, nie przyprowadzając go nigdy na basen i trenując wyłącznie w domowym brodziku?
P.S.
Jeśli wiecie, gdzie są odprawiane Msze święte dla rodziców z małymi dziećmi, piszcie w komentarzach. Takie informacje na pewno będą bardzo użyteczne.