107,6 FM

Rok po tragedii

Z dr. Adamem Ubertowskim, psychologiem, pisarzem, najciężej poszkodowanym w wyniku szaleńczego rajdu Michała L. po ul. Bohaterów Monte Cassino w Sopocie, rozmawia Jan Hlebowicz.

Jan Hlebowicz: Dokładnie rok temu spędzał Pan miły czas w gronie znajomych. Usiedliście w jednej z knajp na sopockim Monciaku... 

Adam Ubertowski: Genialna pogoda, chyba 30 stopni, szczyt sezonu. Tłok na deptaku ogromny. Podobno tego dnia było tam 20 tys. osób. Mieliśmy niezłe szczęście, że udało nam się znaleźć wolny stolik... 

W pewnym momencie dostrzegliście samochód jadący w dół ulicy. Jak zareagowaliście? 

Powiało grozą. Ktoś powiedział, że może to policjant w nieoznakowanym radiowozie. Jednak wydało się to dziwne, by funkcjonariusz jechał tak szybko, przedzierając się przez takie morze ludzi. "Daleko nie zajedzie, tu jest monitoring, zaraz go zatrzymają" - powiedziałem do znajomych. Wróciliśmy do rozmowy. W pewnym momencie dwie osoby wstały od naszego stolika i poszły po zapiekanki. Jak wróciły, było już po wszystkim. 

Co zastały na miejscu? 

Pobojowisko. Wszyscy leżeliśmy na ziemi. 

Pamięta Pan moment uderzenia? 

Nie. Tylko krzyk. Samochód przygniótł mnie do ławki, na której się zatrzymał. Gdyby nie byłoby jej w tym miejscu, pewnie dzisiaj byśmy nie rozmawiali. Nie czułem bólu, działała adrenalina. Tylko jak mnie ruszali, krzyczałem, żeby dali mi jakiś środek przeciwbólowy. Ale to wiem z relacji znajomych. 

Co było dalej? 

Kiedy wyciągnęli mnie spod samochodu, zapytałem przyjaciela-lekarza: "Słabo, co?". Odpowiedział: "Nie jest najlepiej". Miałem wrażenie, że moja noga została urwana. Przypominała rozciętą na pół rybę...

Co stało się z Pańskimi nogami? 

Lekarze zakładali, że prawa noga nigdy się nie zrośnie, a lewa będzie do amputacji. Prawa noga jednak się zrosła, do środka włożyli mi tytanowy pręt. Lekarze zastanawiali się, co powinni zrobić z lewą. W końcu podjęli ryzykowną i odważną decyzję: "nie amputować". Ordynator zdecydował, że zrobią przeszczep kości. Mój przypadek rozpatrywać można w kategoriach cudu. Obie nogi zostały uratowane. 

Jakie są szanse na Pana powrót do pełnej sprawności?

Na początku w ogóle nie docierało do mnie, jak poważny jest mój stan. Wydawało mi się, że we wrześniu zacznę chodzić, a w październiku będę biegał. A trafiłem na wózek inwalidzki. Nie byłem w stanie sam wyjść z domu. Przeszedłem już dziewięć operacji, czekają mnie kolejne dwie. Dużo czasu spędziłem na rehabilitacji. Obecnie poruszam się o kulach.

Przed wypadkiem prowadził Pan bardzo aktywny tryb życia. Chyba wiele się zmieniło... 

Wózek i kule zmieniają perspektywę. Rzeczywiście przedtem spędzałem życie w podróży. Mieszkałem w hotelach nawet sto dni w roku. Prowadziłem szkolenia z psychologii biznesu, wykładałem. Cały czas w ruchu. W wakacje uwielbiałem spędzać czas na plaży, opalać się, kąpać. Teraz to niemożliwe. Przejście kilkudziesięciu metrów to już wyczyn. Ale nie patrzę na to wszystko jak na wielką stratę. Dostrzegam pozytywy.  

To znaczy? 

Po wypadku jeszcze bardziej uwierzyłem w siebie, odkryłem w sobie ogromną chęć życia i wolę walki. Sam byłem zaskoczony, że aż tak wielką. Okazało się też, że rzeczy, które dotychczas uważałem za niezwykle ważne, wcale takie nie są i można się bez nich obejść. To nie jest tak, że po wypadku całkowicie przewartościowałem swoje życie, ale spojrzałem na nie z innej perspektywy.  

Cała rozmowa w 30. numerze "Gościa Gdańskiego".

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..
TAGI:

Zapisane na później

Pobieranie listy