O spotkaniu z punkiem w londyńskim metrze, o konfrontacji z przemienioną żoną i o wierze, która zrodziła się z szybkością piłki mknącej po Wimbledonie z Charlesem Whiteheadem rozmawia Weronika Pomierna.
Weronika Pomierna: Czy to prawda, że żona człowieka, który przez 11 lat był przewodniczącym Rady Międzynarodowej Katolickiej Służby Odnowie Charyzmatycznej (ICCRS) przez długi czas była ateistką, a ty sam dopiero po trzydziestce doświadczyłeś działania Ducha Świętego w swoim życiu?
Charles Whitehead: Gdy poznaliśmy się, Sue rzeczywiście nie wierzyła w Boga. Wzięliśmy ślub w Kościele katolickim, bo ja jestem katolikiem. Teraz Sue jest anglikanką. Zrobiła więc duży postęp (śmiech).
Ponoć znakomicie broniła swoich poglądów w dyskusjach na temat istnienia Boga.
Niełatwo się z nią dyskutowało. Ja uczyłem się u jezuitów. Miałem bardzo dobre intelektualne zrozumienie wiary. Nie miałem jej jednak w sercu. Chodziłem do kościoła od czasu do czasu.
„Złowili” was znajomi. I to anglikanie.
Organizowali cykl dyskusji o Duchu Świętym. Chcieli, żeby było ekumenicznie, zaprosili więc baptystów i szukali pary katolików. Nie miałem ochoty iść na to spotkanie. Sue stwierdziła, że jako ateistka będzie tylko przeszkadzać. Żona kolegi namawiała mnie: Przyjdź, masz taką dużą wiedzę na temat Kościoła katolickiego. Na pierwszym spotkaniu doszło do burzliwej wymiany zdań.
Żona myślała pewnie: Widzisz? Chrześcijanie, a nawet nie mogą się dogadać.
Dokładnie tak to skomentowała. Na kolejnym spotkaniu małżeństwo z kościoła baptystycznego mówiło, jak doświadczają działania Boga na co dzień. Ich żywa wiara i mocna relacja z Bogiem zrobiły ogromne wrażenie na Sue. Baptystka zobaczyła, że jej świadectwo trafiło do mojej żony i następnego ranka przyniosła Sue nowe, bardziej przystępne tłumaczenie Biblii. Wypiła z żoną kawę i poszła. Wieczorem Sue zaczęła czytać listy św. Piotra. Potem włączyła telewizor i trafiła na wywiad z tenisistką Margaret Court, która wygrała turniej w Wimbledonie. Z entuzjazmem mówiła o swojej wierze. Była katoliczką. Dla mojej żony najważniejsze było to, że mówiła dokładnie to samo, co ta baptystka na spotkaniu. Zanim Sue zasnęła, pomodliła się. Powiedziała Bogu, że nie wierzy, że On istnieje i prosiła, żeby udowodnił jej, jeśli jest inaczej. Czekała na krok z jego strony. Myślę, że Bóg kocha takie wyzwania. Po pewnym czasie poczuła ciepło. Jakby ktoś zapalił w niej mały płomyczek, który zaczął rosnąć. Aż w pewnym momencie czuła jakby cała płonęła. Była przekonana, że sprawił to Bóg. Przeprosiła Go za brak wiary i powierzyła mu swoje życie. Gdy otworzyła oczy rano, zaczęła uwielbiać Boga śpiewem. Nie było mnie wtedy w domu. Pojechałem na 3-dniową delegację.
Wyjeżdżając, zostawiłeś w domu ateistkę.
Gdy wróciłem rano, drzwi otworzyła mi charyzmatyczka. Jedno z naszych dzieci podeszło do mnie i powiedziało: Tato, coś stało się z mamusią. Nie wiem co to jest, ale to jest bardzo dobre. Jest dużo milsza niż wcześniej (śmiech). Poszliśmy na kolejne spotkanie. Wszyscy byli pod wrażeniem tego, co Bóg uczynił w życiu Sue która, choć została ochrzczona w kościele anglikańskim, zupełnie straciła wiarę, gdy miała 13 lat. Pomyślałem wtedy: Panie, Ty musisz zrobić teraz coś dla mnie. Minęło kilka tygodni. Sue poczuła, że chce iść do kościoła. Poszliśmy na nabożeństwo do charyzmatycznego kościoła anglikańskiego niedaleko naszego domu. Gdy wychodziliśmy, podałem dłoń stojącemu przy drzwiach księdzu i powiedziałem: „Dobrze ksiądz nauczał”. Nic nie powiedział, ale dalej trzymał moją dłoń. Dodałem wtedy: „Bardzo ładny kościół”. Żadnej odpowiedzi. Moja córeczka, którą trzymałem za drugą rękę zaczynała się już niepokoić. „Często ksiądz tu przychodzi?” - zapytałem idiotycznie. Wtedy odpowiedział: „Wiesz, jak bardzo Bóg cię kocha?” Chciałem powiedzieć, że Bóg kocha każdego, ale wyszeptałem: „Nie, nie wiem”. Ksiądz powiedział wtedy: „Bóg zmieni twoje życie”.
Jak zareagowałeś?
Uśmiechnąłem się i odpowiedziałem: „To dobrze”. Wtedy on powiedział, że chciałby się ze mną pomodlić. Usiedliśmy w kaplicy. Położył dłoń na moim ramieniu. Zapytałem go, co mam zrobić. „Nic”, odpowiedział. „Będę się modlił, a Bóg zrobi resztę”. To była piękna modlitwa. Modlił się też w języku, którego nie rozumiałem. Czułem niezwykły pokój w sercu. Potem poszliśmy razem z moją rodziną na kawę. Następnego dnia, gdy wyszedłem na przerwę w pracy wstąpiłem do kościoła katolickiego obok mojego biura. Nie było nikogo w środku. Uklęknąłem przed tabernakulum i powiedziałem: O co w tym wszystkim chodzi? I nagle, poczułem się otulony Bożą miłością. Przepraszałem Boga za moje grzechy i śpiewałem hymny, które pamiętałem ze szkoły. Musiałem robić niezły hałas, bo ksiądz wyjrzał z zakrystii i zamknął drzwi (śmiech). Gdy spojrzałem na zegarek zobaczyłem, że byłem w kościele 3 godziny. Wróciłem do biura i zadzwoniłem do księdza anglikańskiego.
Był mocno zdziwiony?
Zawołał: „Czekałem na twój telefon!”. Powiedział, że to Duch Święty powiedział mu, żeby złapał mnie za rękę. Gdy ja mówiłem dziwne rzeczy, on modlił się o słowo dla mnie. Gdy zrezygnowany zamierzał wypuścić moją dłoń, usłyszał, że Bóg chce zmienić moje życie. Ksiądz powiedział, że nie wie dokąd Bóg chce mnie zaprowadzić, ale zapewnił, że jestem na początku niezwykłej podróży i pobłogosławił mnie. Gdy kilka dni później modliłem się, usłyszałem w sercu głos: „Nie znasz mojego słowa”. Zacząłem czytać Biblię. Przez następne 2 lata czytałem ją po 2-3 godziny dziennie i chodziłem na spotkania małej grupy charyzmatycznej. Dopiero potem zaproponowano mi, żebym wygłosił konferencję dla kilkuset osób. Potem dołączyłem do Angielskiego Narodowego Komitetu Służby Katolickiej Odnowie Charyzmatycznej i zostałem jego przewodniczącym. Gdy poproszono mnie, abym kierował ICCRS, byłem bardzo zaskoczony. Nie znałem nikogo w Watykanie, a miałem mieć tam biuro i spotykać się z kardynałami. Dzień po ogłoszeniu decyzji dostałem telefon.