To była największa tragedia w historii polskich Tatr. Zginęło 8 młodych ludzi - uczestników wycieczki z jednego z tyskich liceów. Historia lawiny pod Rysami przypomina o tym, że góry są nie tylko piękne - potrafią być również bezlitosne. Dziś mija 13 lat od lawiny pod Rysami.
To miała być przygoda życia. Wycieczka licealistów z Tychów wyruszyła o 6.30 ze schroniska nad Morskim Okiem, by zdobyć zimą najwyższy szczyt Polski. Grupa liczyła 13 uczestników, wśród nich 10 uczniów, brat jednego z nich i dwóch opiekunów. Dzień wcześniej zespół o podobnej liczebności bezpiecznie stanął na szczycie i wrócił do schroniska. Jednak w nocy padał mokry śnieg, a w Tatry przyszła odwilż. Śniegowa pokrywa stałą się ciężka i słabo związana.
Byli już bardzo wysoko, gdy nagle około godziny 11 usłyszeli ciężkie, głuche tąpnięcie. Ruszyła potężna jak na tatrzańskie warunki lawina. Przewalające się zwały ciężkiego śniegu uderzyły w podchodzących turystów porywając niemal wszystkich uczestników wycieczki. Powyżej linii obrywu znajdowało się tylko trzech uczniów i prowadzący wycieczkę nauczyciel.
Informacja o lawinie bardzo szybko dotarła do centrali TOPR. Natychmiast wystartował śmigłowiec, który transportował na lawinisko kolejnych ratowników. Akcją ratunkową dowodził osobiście naczelnik TOPR Jan Krzysztof. Brali w niej udział ratownicy z polski, Słowacji, a także pracownicy Tatrzańskiego Parku Narodowego (wśród nich także ówczesny dyrektor TPN Paweł Skawiński). Dość szybko znaleziono dziewczynę, która porwana przez masy śniegu szczęśliwie znalazła się na ich powierzchni i doznała tylko lekkich obrażeń. Niedługo potem natrafiono na wystającą ze śniegu nogę chłopaka, którego trzeba było reanimować. Po pewnym czasie zmarł w szpitalu. Kolejna odkopana tego dnia ofiara lawiny - 22-latek - już nie żyła. Tego dnia, mimo zaangażowania dziesiątek osób i psów lawinowych, nikogo więcej nie udało się odnaleźć. Poszukiwania przerwano około godziny 17, ze względu na coraz mocniejsze opady śniegu i zagrożenie życia ratowników. I w tym momencie było już wiadomo, że nikogo żywego spod śniegu już nie uda się wyciągnąć.
W akcji ratunkowej tego dnia udało się wydobyć 3 porwane przez śnieg osoby. Jedna już nie żyła, drugiej udało się przywrócić akcję serca, ale zmarła w szpitalu. Nazajutrz nie udało się odnaleźć nikogo, na domiar złego uprawdopodobniła się hipoteza, że śnieg wciągnął porwanych uczniów i jednego z opiekunów pod taflę Czarnego Stawu. Poszukiwania ciał przez płetwonurków okazały się w panujących warunkach niemożliwe do przeprowadzenia. Udało się do nich dotrzeć dopiero późną wiosną.
Chociaż od tragedii pod Rysami minęło już 13 lat, wciąż chwyta za serce. Nie tylko ze względu na ilość ofiar, ale również z powodu ich wieku. Dopiero otwierało się przed nimi życie, które w tak nagły sposób zostało przerwane.
Po tragedii przeprowadzono serię procesów, w wyniku których stwierdzono, że nie uniknięto błędów ludzkich. Jednak nawet gdyby dopełniono wszystkich formalności, gdyby nikt się nie pomylił, lawina i tak mogła zejść. Czasami pod masami śniegu giną również ci, którzy na bezpieczeństwie lawinowym znają się najlepiej. W sierpniu 2012 r. w masywie Mont Blanc taka śmierć spotkała Rogera Payne'a, wybitnego przewodnika wysokogórskiego i, o ironio, instruktora lawinoznawstwa.
Tamtego tragicznego dnia, gdy lawina zeszła z Rysów, jedyną bezpieczną decyzją było pozostać w schronisku.
Te historie są jak cichy głos sumienia, który wyruszającym na szczyty przypomina, że góry - choć zawsze piękne - niekiedy bywają też bezlitosne. Tę prawdę doskonale opisują wypowiedziana przez Anatolija Bukriejewa w filmie "Everest" opinia, że "w starciu człowieka z górą ostatnie słowo zawsze należy do góry". Nigdy nie wolno o tym zapominać.