69 zawodników z 27 krajów, w tym trzech Polaków, pokonuje etapami trasę długości 250 km przez Antarktydę. Rywalizację utrudniają ekstremalne warunki. To ostatni bieg cyklu 4Deserts Series.
Pierwszy odbył się w lutym na jordańskiej pustyni, drugi w czerwcu na Gobi, a trzeci w październiku na Atakamie w Chile.
Po trzech etapach prowadzi dwukrotny olimpijczyk Hiszpan Jose Manuel Martinez Fernandez - 128,5 km. W Atenach (2004) zajął dziewiąte miejsce na 10 000 m, a w Pekinie (2008) był 16. w maratonie. Jego rekord życiowy na tym dystansie to 2:08.09. Na trzeciej pozycji plasuje się 40-letni Andrzej Gondek z Warszawy - 113,4 km, czternasty jest 46-letni Marek Wikiera z Gdańska - 95,5 km, a 39. lokatę zajmuje 39-letni Daniel Lewczuk z Warszawy - 77,6 km.
The Lats Deserts Antarctica rozgrywany jest w innej formule niż było to na trzech wcześniejszych pustyniach. Zawodnicy pokonują wytyczone pętle, a wygrywa ten, kto przebiegnie najwięcej kilometrów w danym czasie.
"Dwie doby płynęliśmy z Ushuaia, najbardziej wysuniętego na południe miasta nie tylko w Argentynie i Ameryce Południowej, ale także na świecie, do miejsca, gdzie rozegrany został pierwszy etap zawodów. Statek kołysał, bujał się, przechylał niemiłosiernie. Większość zawodników zmagała się z chorobą morską" - poinformował PAP Lewczuk.
Uczestnicy przeszli na statku szkolenie dotyczące zachowania się i poruszania na stałym lądzie Antarktydy.
"Ze względu na ochronę środowiska musieliśmy cały nasz sprzęt dokładnie odkurzyć, by nie przenieść na ten dziewiczy ląd żadnych nieczystości, śmieci, nasion, resztek jedzenia. Nie możemy zostawić na lądzie żadnych śladów naszej obecności. Omawiane było też, jak zachować się przy spotkaniu różnych mieszkańców. I tak do pingwinów możemy podejść na odległość pięciu metrów, słoni morskich - 25 m, a do fok na 15 m.
- W przypadku ataku któregoś ze zwierząt należy się zatrzymać i wyprostować rękę w geście +stop+. Jeśli tego nie zrobimy, to całe stado może się poderwać i zacząć nas gonić Ataku możemy się też spodziewać ze strony ptactwa. Trzeba wówczas ściągnąć czapkę i unieść do góry. Ptak i tak zaatakuje, ale najwyższy punkt czyli ...naszą czapkę" - wspomniał Gondek.
Pierwszy etap trwał siedem godzin. Na zawodników czekały na mecie pingwiny, foki i mnóstwo ptaków. "Był niewielki mróz, ale silny wiatr i zawieje potęgowały uczucie chłodu. Dużą trudnością okazał się powrót na statek. Zwożeni byliśmy na pontonach i wielokrotnie zalewała nas fala" - dodał.
Uczestnikom zawodów nie udało się dotrzeć na start drugiego etapu. Na przeszkodzie stanęły góry lodowe i wysoka kra. Organizatorzy wdrożyli plan B, zmieniając miejsce biegu.
"Warunki były ekstremalne, trasa prowadziła w 70 proc. pod górę w ciężkim, kopnym śniegu, w którym brnęliśmy po kolana. Jak wyczerpujący był to etap niech świadczy fakt, że najlepszy Hiszpan Fernandez pokonał w ciągu pięciu godzin tylko 26 km. Trzeci etap nie był wcale łatwiejszy. Osiem godzin biegu w śniegu po kolana na jednej z wysp Antarktydy. Zmęczenie narasta. Do tego doszły niespodziewane trudności. Ja jestem chory, zaś Andrzej i Marek walczą z chorobą morską po kolejnej długiej podróży statkiem, z którego nie dało się zejść na ląd. Pod uwagę brany jest plan awaryjny C" - przekazał Lewczuk.
W sobotę o świcie statek wpłynął do zatoki Telefon Bay na Wyspie Zwodniczej (Deception Island) o kształcie podkowy w archipelagu Szetlandów Południowych, z aktywnym wulkanem. Tu planowany jest czwarty etap.