Chciałam go zapytać, jak to jest być "polskim Nickiem Vujiciciem". Porozmawiamy w niebie.
Parę tygodni temu zadzwonił Jakub Szymczuk. Że był na spacerze po Warszawie i spotkał Piotrka. Piotrka na rękach swojego ojca. Ojciec trzymał syna jak malutkie dziecko. Mimo że Piotrek miał już 21 lat. Jakub wysłał mi też zdjęcie, które potem obiegło Internet. Starszy pan trzyma na rękach blond chłopaka. Bez rąk i bez nóg. Zbierali z ojcem datki na (elektryczne) nogi i na ręce. Na warszawskich ulicach zbierali pieniądze na egzoprotezę. Lub chociaż na lepszy wózek inwalidzki. Ten, którym poruszał się Piotrek, był niewygodny. Uciskał go, powodował (jeszcze większy) dyskomfort. W starym wózku Piotrek pocił się, miał coraz większe trudności w oddychaniu. Cierpiał, po prostu.
Umówiłam się z Piotrkiem. Na rozmowę, na spotkanie dziennikarskie i... ludzkie. Bo po ludzku chciałam poznać wyjątkowego, dzielnego człowieka. A jako dziennikarz chciałam, by opowiedział o swoim życiu, o życiu "polskiego Nicka Vujicicia". Bo przecież na pierwszy rzut oka widać było, że te życia mocno się różniły. Tamten, australijski Nick, miał szacunek całego świata, rozgłos, pieniądze. Był też medialny, na sztandarach ruchu pro life.
Ten nasz, polski Nick, z trudem wiążący koniec z końcem, był zmuszony do zbierania pieniędzy na ulicach... Żył w cieniu, bez rozgłosu. W tej ciszy i zapomnieniu walczył ze słabiutkim ciałem i przeciwnościami losu. Pomagali mu rodzice, którzy byli jego rękami i nogami. Dzięki ich wsparciu Piotrek zdał maturę i rozpoczął studia w Warszawie. Jednocześnie - ze względu na całkowite zaangażowanie w pomoc synowi - rodzice nie mogli pracować zarobkowo. Dług rodziny rósł, bo przecież skromna zapomoga z tytułu niepełnosprawności na niewiele starcza. A już z pewnością nie starczała na wynajem mieszkania, rehabilitację czy wydatki związane ze studiami. Notabene - Piotrek też starał się pracować zarobkowo. Ostatnimi czasy bardzo się cieszył, że znów znalazł pracę, którą mógł wykonywać w domu, przy komputerze. Wszystkimi sposobami starał się usamodzielnić.
Piotrek Radoń ze swoim ojcem Jakub Szymczuk Jakub wrzucił zdjęcie Piotrka do sieci - opisał też, w czym problem: że Piotrek zbiera na spłatę długu i egzoprotezę (skomplikowaną i nieprawdopodobnie drogą maszynę, dzięki której mógłby się sam poruszać, być bardziej samodzielny). Ludzie odpowiedzieli całym sercem. Wpłacali sumy mniejsze i większe. Pieniądze w całości pokryły dług rodziny, o czym Piotrek informował skwapliwie i szczerze na swoim profilu. Piotrek marzył więc, że uda się uzbierać na całą egzoprotezę.
Ale wtedy odezwali się też ludzie źli i podli. Na szczęście w mniejszości. Że Piotr żeruje na dobroci ludzkiej, że jest naciągaczem. Wstyd nawet o tym pisać. Zawiść ludzka i obrzydliwość postaw była, jest i będzie, niestety. Nie wolno ani jej ulegać, ani się jej bać. Po prostu trzeba robić swoje, niezależnie od ludzkiej podłości wokół.
A Piotrek robił swoje. Jeszcze trzy dni temu, gdy na swoim profilu poprosiłam o modlitwę za przyjaciela rodziny, który uległ wypadkowi, odpowiedział natychmiast. Kto jak kto, ale on doskonale wiedział, co to cierpienie. Wiedział też, ile znaczy wsparcie w cierpieniu...
Byliśmy umówieni na rozmowę w jego domu. Długą rozmowę, w cztery oczy. Chciałam zapytać o plany na przyszłość, o radość. I o ból. Nie zdążyłam. Piotr zmarł dziś w nocy.
Piotrze, porozmawiamy w niebie. Teraz odpoczywaj w pokoju.