Traktat z Lizbony w sposób ogólny określa kompetencje szefa Rady Europejskiej, ale minione pięć lat pokazało, że waga tego stanowiska zależy też od cech osoby, której je powierzono. Herman Van Rompuy był silniejszy niż się spodziewano - ocenia ekspertka ISP.
Dzięki ustanowieniu pięć lat temu tej funkcji a także stanowiska szefa unijnej dyplomacji UE miała wreszcie zyskać rozpoznawalną na zewnątrz twarz. Komentatorzy często przytaczali wtedy słowa, przypisywane byłemu sekretarzowi stanu USA Henry'emu Kissingerowi: "Do kogo mam zadzwonić, jeśli chcę rozmawiać z Europą?". Odpowiedzią na ten problem miał być właśnie stały przewodniczący Rady Europejskiej (którego nazywano nawet w uproszczeniu prezydentem UE), a także wysoki przedstawiciel ds. polityki zagranicznej.
Traktat z Lizbony jest oszczędny, jeśli chodzi o określenie kompetencji i zadań szefa Rady Europejskiej, wybieranego większością kwalifikowaną przez szefów państw i rządów na odnawialną 2,5-roczną kadencję. Przewodniczy on szczytom UE i je zwołuje oraz zapewnia przygotowanie i ciągłość prac Rady Europejskiej. Ma też pomagać w osiąganiu spójności i konsensusu w Radzie Europejskiej i przedstawiać Parlamentowi Europejskiemu sprawozdanie z każdego szczytu.
Zapewnia również "na swoim poziomie oraz w zakresie swojej właściwości reprezentację Unii na zewnątrz w sprawach dotyczących wspólnej polityki zagranicznej i bezpieczeństwa, bez uszczerbku dla uprawnień wysokiego przedstawiciela Unii do spraw zagranicznych i polityki bezpieczeństwa". W traktacie nie określono jednak, jak prace między tymi dwoma urzędami mają być podzielone, pozostawiając kwestię tego podziału do rozwiązania w praktyce.
Ekspertka Instytutu Spraw Publicznych (ISP) dr Agnieszka Łada w rozmowie z PAP przyznaje, że wiele zależy od oficjalnych kompetencji szefa Rady, od samej osoby, a także od woli krajów UE i tego, na ile pozwalają mu działać.
Łada tłumaczy, że Van Rompuy został wybrany, gdyż już wcześniej sprawdził się jako dobry negocjator na rodzimej, belgijskiej scenie politycznej, "jako polityk, który umie łączyć różne głosy i doprowadzać do kompromisu".
Jednak gdy został mianowany, Van Rompuy był osobą dość mało znaną szerokiej opinii publiczne w Unii Europejskiej. Od niecałego roku stał na czele belgijskiego rządu. Nie ukrywał, że nie jest człowiekiem wielkiej charyzmy, i mówił, że będzie przewodniczącym "dyskretnym", nie wybiegającym poza kompetencje traktatowe swej funkcji, a także dbającym o to, by decyzje zapadały w duchu kompromisu wszystkich państw UE.
Mimo tych zapewnień podczas ostatnich pięciu lat Van Rompuy "był silniejszy niż państwa członkowskie się spodziewały" - przyznaje ekspertka ISP. "Umiał forsować swoje zdanie albo inicjować pewne rzeczy, wychodzić z propozycjami - czasami odważniejszymi, czasami mniej" - mówi Łada.
"Nie wszystko mu się udawało, ale na pewno nie był tylko wykonującym polecenia państw członkowskich, tak jak one sobie wyobrażały" - dodaje.
Według analityczki przykład Belga pokazuje, "jak wiele znaczy osoba, która piastuje tę funkcję". "Van Rompuy nadał pewien ton, a po tych paru latach Rada Europejska jako instytucja jest zdecydowanie mocniejsza niż wtedy, gdy obejmował on stanowisko. Wpłynęła na to nie tylko jego osoba, ale także czas kryzysu finansowego w strefie euro, kiedy to szefowie państw i rządów grali pierwsze skrzypce" - podkreśla.
Ekspertka przypomina, że kluczową rolę Van Rompuy odgrywał właśnie w momencie kryzysu strefy euro. "Wtedy faktycznie Rada Europejska decydowała i musiała decydować" - zaznacza. Ponadto po tym kryzysie znaczenie Van Rompuya wzrosło, gdyż zaczął on także przewodniczyć szczytom krajów strefy euro.
Nowego przewodniczącego Rady Europejskiej szefowie państw i rządów wybiorą na sobotnim szczycie w Brukseli. Za faworyta na następcę Van Rompuya uważa się w Brukseli premiera Donalda Tuska.