Ostatnie słowo...

Krzysztof Łęcki

publikacja 06.03.2018 09:23

„Ostatnie słowo do draki” – to powiedzenie Stanisława Grzesiuka z jego pamiętnikarskiej powieści [zatytułowanej kozacko] „Boso ale w ostrogach”. Przypomniało mi się ono bo właśnie zobaczyłem gdzieś w Internecie, że wszystkie powieści Grzesiuka zostały niedawno wznowione. Ale nie tylko dlatego...

Ostatnie słowo... Krzysztof Łęcki Roman Koszowskii /Foto Gość

„Ostatnie słowo do draki”, tak… Jeśli sobie dobrze przypominam, to tak właśnie brzmiała kwestia, gdy po wymianie słów, zdań, opinii i wyzwisk dochodziło do bójki na pięści, albo i na kosy – przy czym nie były to kosy Bartosza Głowackiego z bitwy pod Racławicami, ale bodaj sprężynowe noże, którymi przedwojenny warszawski półświatek załatwiał swoje porachunki.  Coś było w tym „ostatnim słowie”, które, jeśli już padło, co nieuchronnie prowadziło do krwawego finału; coś, z czego instynktownie zdawał sobie sprawę i ten, który słowem rzucał i ten, któremu w twarz je rzucano. Dla obydwu stron sporu nie było już wtedy wyjścia - kiedy owo ostatnie słowo do draki padało, ostatecznie kończył się czas słownej naparzanki, zaczynał się etap przemocy fizycznej. „Ostatnie słowo do draki” przypomniało mi się, jak już wspomniałem, nieprzypadkowo – kiedy nawet tylko wyrywkowo śledzi się sytuację w dzisiejszej Polsce, to pytanie o to, kiedy? w jakich okolicznościach? - padnie „ostatnie słowo do draki” narzuca się w sposób zupełnie naturalny. Od razu zaznaczę, że nie znam odpowiedzi na żadne z tak postawionych pytań. Nie wiem ani Kiedy?, ani w jakich okolicznościach? Niemniej, łatwo zauważyć, że całkiem sporo uczestników polskiej debaty publicznej chciałoby żeby takie ostatnie słowo do draki padło, a kiedy już padnie, to żeby kogoś przynajmniej ciężko pobito, a nawet, tak, tak, nie są ci pseudo-politycy także i od tego, żeby ktoś po ostatnich słowach do draki postradał życie. Jeśli ostatnie sformułowanie wyda się komu przesadne, to niech poczyta wypowiedzi niektórych politycznych komentatorów, słów jakie  padły w czasie, gdy próbowano ratować życie człowieka, który – jak podał w liście: z powodów politycznych – podpalił się kilka miesięcy temu w Warszawie. I jeszcze jedno: oczywiście zdaję sobie sprawę, że internetowe życzenia śmierci pozostają w sferze wirtualnej, ale jednak zaczynają w takim przypadku krążyć w sferze publicznej i tym różnią się od życzeń śmierci, które pozostają tylko w nienawistnych myślach. Przegięcie, w polskiej sferze publicznej dominuje przegięcie – by odwołać się do młodzieżowego słownictwa, w którym ostrzeżenie przeginasz oznacza przekroczenie granicy w zasadzie nie do przekroczenia, jeśli w ogóle dalej ze sobą mamy rozmawiać. Przeginasz czyli nie tylko kogoś urażasz czy wręcz obrażasz, ale także to że zrywasz jakąkolwiek możliwość porozumienia na gruncie powszechnie dostępnych faktów… No tak, ale o czym ja mówię, wszak żyjemy w świecie zadekretowanym przez pewien typ postmodernistycznych mędrców, świecie, w którym nie ma faktów, są tylko interpretacje. Umberto Eco wskazywał co prawda na interpretacje, które tak naprawdę są nadinterpretacjami, a te nazwał interpretacjami paranoicznymi, ale…  Ale tak to już bywa, że interpretacje paranoiczne dostrzega się tylko u innych – u „swoich” nigdy, bądź bardzo, bardzo, bardzo rzadko. Kiedy zaś pozostajemy wyłącznie w kręgu interpretacji, których żadne fakty nie zmienią, to w naturalny sposób skazani jesteśmy na argumentację jednostronną, do bólu jednostronną. Psychologia podpowiada co prawda, że jednostronne argumenty stosuje się tylko wobec publiczności, której poziomu umysłowego specjalnie się nie ceni, ale… Ale jest jak w anegdotce, którą mi przypomniał w czasie publicznej debaty o demokracji w Polsce redaktor Jarosław Makowski - oto dobrze przed ponad pół wiekiem pewien kandydat intelektualista na stanowisko prezydenta Stanów Zjednoczonych Ameryki, zapomniany dzisiaj Adlai Stevenson po świetnym brawurowym przemówieniu usłyszał komplement, że teraz to już  każdy rozumny Amerykanin zagłosuje na niego. Stevenson odpowiedział, że to dobrze, oczywiście, że to dobrze, że rozumni zagłosują na niego, tyle, że on, by zostać prezydentem, potrzebuje, by zagłosowała na niego większość wyborców. W domyśle – potrzebuje wyborców rozumnych, ale także mniej rozumnych, a nawet rozumnych inaczej. Jak widać niewiele się w demokratycznej polityce zmienia. Powrócę na koniec do sytuacji, w której wyrażona słownie forma stanowisk, oświadczeń i czego tam jeszcze, przybiera taką postać, że konflikt werbalny stacza się nieuchronnie w przemoc fizyczną o konsekwencjach trudnych do przewidzenia. Otóż chciałbym przypomnieć, że I wojna światowa, kiedy już było wiadomo, że do wojny dojdzie, miała mieć, w wyobrażeniach polityków i całych społeczeństw, charakter ograniczony i trwać najwyżej kilka miesięcy. W rzeczywistości trwała kilka lat i pochłonęła nie tylko wiele milionów ofiar ludzkich, ale wywróciła świat na nice. Tych konsekwencji nikt z decydentów ani obywateli państw Europy, ani nie przewidywał, ani tym bardziej nie chciał. Niemniej latem roku 1914 „ostatnie słowa do draki” padły…