On nie lubi pokornych cieląt

Wysłuchała: Joanna Juroszek

publikacja 03.10.2015 08:17

Świadectwo Sebastiana: Położyliśmy się, żeby poczekać na wyjazd. Nie minęły dwie godziny, a Sebastian zmarł na zawał. Był dwa materace obok mnie. Do dziś pamiętam jego twarz i te martwe oczy...

On nie lubi pokornych cieląt Sebastian od sióstr misjonarek Miłości w Katowicach dostał krzyż. Taki, jaki noszą na co dzień. Nie rozstaje się z nim nigdy Joanna Juroszek /Foto Gość

Fotografowaliśmy dziś krzyż i można powiedzieć, że to On mnie uratował. Przysyłał mi ludzi. Bo to nie jest tak, że przychodzi Jezus, mówi: „stary” i klepnie cię po plecach. On ci przyśle ludzi, da możliwość. Potocznie tych ludzi nazywamy aniołami. I On na mojej drodze postawił ich bardzo dużo. Na dzień dzisiejszy nie mogę powiedzieć, że jestem w 100 proc. nawrócony, chociaż, powiem szczerze, miałem taki przełom przez weekend, kiedy stwierdziłem: „Kurde, chyba jednak jestem”. Wydaje mi się, że Bóg nie wymaga od nas Bóg wie czego (śmiech). Ale powiem szczerze, warto wierzyć.

Umarłem

Tak po męsku mówiąc, byłem „znieświeżony” zupełnie. Z ekipą gdzieś się zgubiłem z różnych względów. Dużo się piło. Nie szaleliśmy, to było raczej zalewanie smutków. Może z tego względu, że nie zawsze byłem na ulicy, siedziało we mnie to, że gdzieś trzeba się wykąpać, przebrać, ubrać.

Jeździliśmy więc do sióstr misjonarek Miłości w Katowicach. W pewnym momencie zaczęła boleć mnie noga. Siedzieliśmy z kumplami na strychu. Stwierdziliśmy, nie pamiętam dokładnie, który z nas, że jedziemy na rekolekcje organizowane przez siostry. A ja, krótko mówiąc, sam musiałem sobie kopnąć w... i powiedzieć: „Facet, co ty robisz? To do niczego nie prowadzi”.

Pamiętam tę niedzielę jak dziś. Pod kościołem na Mszy o godz. 15 siedział ze mną gość, Sebastian, mój imiennik. Mówi: „Kumple mnie zostawili, buty mi ukradli. Piłem 80 parę dni, a teraz 3 dni nie piję”. Trząsł się i mówię mu: „Chodź, pójdziemy do sióstr”. Poszliśmy wszyscy.

Siostra Wesna mówi: „Koledzy pojadą na rekolekcje, a ty z tą nogą (nie miałem wtedy jeszcze żadnej rany) zostaniesz na miejscu. Koledzy wrócą, to będziemy widzieć”. Złożyło się tak, że w pewnym momencie ta noga mi się rozpaprała i zostałem. Ale wracając do Sebastiana. Położyliśmy się na materacach, żeby poczekać na wyjazd, nie minęły dwie godziny, chłopak zmarł na zawał.

Był dwa materace obok mnie. Do dziś pamiętam jego twarz i te martwe oczy. Był gdzieś w moim wieku, zresztą bardzo podobny do mnie. Wyglądało to tak, jakbym to ja umarł. Jakby umarł tamten stary Sebastian i narodził się nowy. Taki przełom w życiu, w którym stwierdzam: „Dobra, trzeba zacząć się ogarniać, kontrolować, pracować nad sobą”.

Totalna lipa

Siostra Wesna popchnęła mnie do tego, żebym zaczął pracować. To taka moja duchowa matka. Zauważyła mnie, doceniła.

Nie wszystko się udawało, ale ja jestem przekorny. Pomyślałem sobie: „A to cię sprawdzę, skurczybyku”. Pojechałem ze wspólnotą „Mamre” pod Częstochowę, do Albertowa. Zobaczyłem charyzmaty, demonstracje i - szczerze mówiąc - za pierwszym razem wyśmiałem to totalnie.

Człowiekowi, który ma pusty żołądek, najpierw trzeba go zapełnić, a potem rozmawiać z nim o Bogu. I ja też tak naprawdę zacząłem rozmawiać o Bogu i z Bogiem dopiero w momencie, kiedy się ogarnąłem. Byłem najedzony, umyty. Kiedyś ze świadectwem do sióstr przyjechali chłopaki ze Szkoły Nowej Ewangelizacji w Bytomiu.

Był Waldek, który wcześniej miał problemy z narkotykami, był ktoś, kto miał problemy z alkoholem. I tak naprawdę z tego całego tłumu, który tam był, udało im się wyłowić mnie. Stwierdziłem, kurde, jak oni potrafili, to ja też. Cała rzecz polega na tym, żeby mieć cel w życiu i uwierzyć, że warto żyć. Z różnych powodów.

Zacząłem jeździć do Bytomia. W SNE przede wszystkim podobała mi się odmiana od tego standardowego kościoła. Zespół, wokale, a ja bardzo lubię muzykę. Był to jakiś powód, żeby mnie przyciągnąć do Kościoła, tak zadziałał Bóg. Tak naprawdę na początku jeździłem tam z powodu ludzi. Oczywiście, zdarzali się i tacy, którzy mnie oceniali.

Pojechałem drugi raz na „Mamre". Z podobnym nastawieniem. Wróciłem po raz kolejny: lipa. Za każdym razem stwierdzałem tak: wszystko fajnie, ale jak była modlitwa wstawiennicza, to odsuwałem się gdzieś na bok. Za czwartym razem jestem na chórze, poza główną salą. Wychodzi ks. Cyran, wychodzą osoby, które się modlą, i mówią: „Jest na tej sali jeszcze jedna osoba, która potrzebuje modlitwy. Zaraz pójdzie po nią jakaś dziewczyna”.

Ostatnia modlitwa z całego dnia, 600 osób, a ona przychodzi po mnie. Mówię: „To niemożliwe, sam się nie odważyłem, w końcu kogoś po mnie przysłali”. Ksiądz Cyran i inni księża w trójkę modlili się nade mną i nic się nie zmieniło. I dopiero wtedy okazało się, że to naprawdę jest wielka lipa. Jadąc stamtąd, stwierdziłem: „Ostatni raz tam byłem, zrobiłem wszystko, a dalej mam w sobie niepokój”.

Budzę się następnego dnia i nic. Zero złych myśli. Mówię: „To jest niemożliwe. Coś się zmieniło!”. Pojechałem piąty raz i dawałem świadectwo w autobusie. Siostry już mi powiedziały: „Po co kolejny raz tam jedziesz, za to trzeba płacić” (śmiech). Na co ja: „Byłbym ostatnim samolubnym egoistą, gdybym nie pojechał opowiedzieć, co mnie spotkało”. To jest dowód na to, że warto próbować, nigdy nie wiadomo, kiedy Bóg nas dotknie. Z Nim też trzeba się kłócić, dawać Mu wyzwania, On nie lubi pokornych cieląt. On szuka tej jednej owcy, z tego najbardziej jest zadowolony. No, mnie znalazł.

Pudełeczko

Jechała na „Mamre” kiedyś kobieta. Zaczęła mi opowiadać: „Wie pan, mama ostatnio mi zmarła, dlaczego?”. Zapytałem: „Ile lat miała pani mama?”. Odpowiada, że 79 czy 83. Wiadomo, każdy wiek jest za wczesny na umieranie, ale w tym wieku można było spodziewać się tego, że bliska osoba może odjeść. „Wie pani co, tak sobie myślę, że dobrze, że dziś siedzimy razem. Ja moją mamę straciłem, jak miałem 14 lat. A praktycznie całą bliskość z rodziną straciłem, jak miałem 35 lat. Niech pani podziękuje Bogu za to, że miała okazję spędzić z mamą tyle lat w szczęściu i zgodzie”.

Życie przede wszystkim nauczyło mnie pokory. I być może gdybym nieraz nie spuścił głowy, to dziś byśmy nie rozmawiali. Poza pokorą nauczyłem się jeszcze cierpliwości i spokojnego myślenia. U sióstr jadłem, spałem, zawsze starałem się moją pracą im odpłacić. Praniem ręcznym wszystkich pościeli, pomocą w obieraniu ziemniaków, myciem dziadków.

Swoją pracę wychodziłem. Stwierdziłem, że zrobię tak, jak w tym kraju rzadko kto chce postąpić. Zacząłem od najniższej krajowej. Musiałem moje CV podrzeć. Gdzieś tam zarządzałem firmą, byłem kierownikiem, koordynatorem regionalnym, ale to mnie dobiło. Wpadłem w pracoholizm.

Stwierdziłem, że bardzo chętnie będę wykładać batoniki w markecie. Jeżeli mi za to zapłacą. Chciałem rozpocząć pracę w McDonaldzie. Mówię: „U sióstr myję podłogi, to tu też mogę”. Nie odezwali się. Wyleczyłem nogę i pojechałem do urzędu pracy. Postanowiłem, że przyjmę pierwszą propozycję pracy, którą mi dadzą. Pracowałem przez miesiąc w mojej branży. Po miesiącu powiedzieli, że jest postojowe.

Kolejną pracę dostałem po pielgrzymce do Piekar. Poszliśmy z parafii z Granicznej całą ekipą od sióstr, ale tylko ja dotarłem na miejsce (śmiech). Z powrotem wszyscy wrócili autobusami, a ja stwierdziłem, że idę na nogach przez Chorzów. I jakimś trafem spotkałem kumpla z dawnych lat. Drogę do Chorzowa przegadałem z nim, tam postanowiłem, że idę przez park, a w parku... wspólnota, bracia kapucyni tańczą, prelekcje dają, świadectwa. Parę dni później dostałem pracę. A wiadomo, czyją patronką jest Matka Boska Piekarska. Po pół roku pracy stwierdziłem, że jestem odrobiony i idę od sióstr. Tylko ostatnio łapię się na tym, że znów pracuję za dużo...

Niedawno jechałem z Chorzowa na motorze. Nie tak, jak trzeba, bo byłem zmęczony po całym dniu i na bocznej ulicy słyszę za sobą policję. Fajnie. Powiedziałem: „Wie pan co, po prostu jestem zmęczony”. I tyle. Popatrzyli na mnie i powiedzieli: „Bardzo przepraszamy, chcielibyśmy pana tylko pouczyć”. Podniosłem głowę, patrzę, co im się nagle odmieniło? Zamiast mnie zaatakować, przepraszają?!

Odjechali, a ja patrzę, stoję pod kapliczką. Mam więcej takich opowieści o mocy Ducha Świętego. Jeździłem do pracy na rowerze. Przedziurawiłem dętkę przy kopalni „Wieczorek”. Nigdzie nie umiałem jej kupić. Wracałem do sióstr, poszedłem na ul. Warszawską, tam na samym końcu jest kościół. Nagle jedzie kobieta z synem staje, patrzy na mnie i mówi: „Ja pana bardzo przepraszam, ale wygląda mi pan na takiego, co potrzebuje dętki 24 cale. Ja taką akurat mam, to bym panu podarowała”. Obejrzałem się w prawo w lewo i pomyślałem: to jest jakieś „Mamy Cię!”.

Siostra swego czasu dała mi książkę do przeczytania. W sali było nas 8 czy 10 osób. Wiecznie był problem ze skupieniem się i przeczytaniem czegokolwiek. A kiedyś dostałem gazetę i pudełeczko, w którymś coś było. Trzymałem je pod łóżkiem, chciałem dać kumplowi, nie chciał. Kiedy przyszła siostra z tą książką, dostałem olśnienia: pudełeczko. Wyciągam, patrzę, stopery. Bóg rozwiązał mi wszystkie problemy za pomocą pudełeczka. Na nikogo nie musiałem się drzeć, nikt mnie nie denerwował, mogłem się skupić i przeczytać książkę.

Z Bogiem rozmawiam cały czas. Kiedy zaczynam wątpić, On ciągle mi udowadnia, że się mylę. Jakoś chyba zależy Mu na mnie...