Nigdy w życiu!

Marcin Jakimowicz

|

GN 06/2015

publikacja 05.02.2015 00:15

„Widzisz go? Podejdź do niego i powiedz, że go kocham”. „Ja???? Za Chiny!”

– Popatrzył mi w oczy i powiedział: „Jezus cię kocha”. Zbaraniałem. Bałem się ruszyć – opowiada Grzegorz Wacław „Dziki” – Popatrzył mi w oczy i powiedział: „Jezus cię kocha”. Zbaraniałem. Bałem się ruszyć – opowiada Grzegorz Wacław „Dziki”
Roman Koszowski /foto gość

Na własnej skórze przerobili, co to znaczy „błogosławiony, który idzie w Imię Pańskie”. Nie wybiegali przed szereg. Nie wychodzili na ulicę, by opowiadać wszystkim o miłości Boga, nie realizowali swoich pomysłów. Nie działali w myśl neofickiej zasady: „Brunetki, blondynki, ja wszystkie was, dziewczynki, nawracać chcę”. Nasłuchiwali. Realizowali jedynie to, o co zostali poproszeni. Poczuli impuls, przynaglenie, by podejść do obcej osoby i powiedzieć jej o miłości Boga. Często mieli ochotę zwiać. Opierali się i znajdowali miliony wymówek. A jednak zaryzykowali. Efekty były zdumiewające.
 

Bałem się poruszyć

Pierwsza historia, którą usłyszałem przed laty, zrobiła na mnie piorunujące wrażenie. Fascynuje mnie sposób, w jaki Pan Bóg „dobrał się” do muzycznych załogantów, ikon polskiego undergroundu. Porusza mnie zwłaszcza historia nawrócenia Grzegorza Wacława „Dzikiego”, anarchisty dobrze znanego w światku muzycznym. Przyszedł znudzony do warszawskiego kościoła paulinów na ul. Długiej. Chciał sprawdzić, dlaczego wszyscy w kółko opowiadają o cudach, które się działy w tej świątyni. Stanął na końcu. Niczego nie widział, wszystko zasłaniał mu stojący przed nim potężny mężczyzna. Przy ołtarzu stał o. Augustyn Pelanowski, który nagle usłyszał: „Augustyn, zobacz, tam na końcu kościoła stoi taki facet z czerwonymi włosami, z kolczykami w nosie”. Pelanowski szepnął: „Widzę. O Matko, ja się takich boję”. Mijały minuty, a paulin słyszał przez cały czas delikatny głos, który absolutnie się nie narzucał, ale proponował: „Augustyn, podejdź do niego i powiedz, że go kocham”. Zakonnik odpowiadał: „Nigdy! Zabije mnie!”. „Głos” nie dawał za wygraną: „Proszę cię o jedną rzecz, podejdź do tego człowieka, powiedz, że go kocham”. Pelanowski odpowiedział: „Koniec tematu, nie podejdę”. I nie podszedł. Traf (doprawdy idiotyczne słowo!) chciał, że… wysłano go z komunią na koniec kościoła. Stanął przed „Dzikim” i powiedział: „Jezus cię kocha”. Grzegorza… sparaliżowało. Dosłownie. Miał tak mocne poczucie Bożej obecności, że nie mógł ruszyć najmniejszym palcem. Doświadczył na własnej skórze, że „straszną jest rzeczą wpaść w ręce Boga żywego”. Było to jedno z jego najbardziej miażdżących przeżyć. Było anielsko, ale nie sielsko. – W pewnym momencie wyszedł jakiś ksiądz – opowiada po latach – złapał mnie za łokieć, popatrzył mi w oczy i powiedział: „Jezus cię kocha”. Zbaraniałem, zupełnie mnie zatkało. Bałem się ruszyć. Dotykałem go najmniejszym palcem dłoni i bałem się poruszyć, by nie przerwać tego dotyku. Stałem i patrzyłem tylko w jego wielkie, gorejące oczy. Nie wiedziałem w ogóle, co się dzieje. Było to takie doznanie, jakiego nigdy w życiu nie przeżyłem. Wiem jedno: ktoś, kto wypowiedział te słowa, był tak wypełniony Duchem Świętym, że one zadziałały natychmiast.

To trzęsienie ziemi przewartościowało jego życie. „Dziki”, jak sam opowiada, podobne słowa („Jezus cię kocha”) słyszał setki razy. – Spływały po mnie jak po kaczce – nie owija w bawełnę. Tym razem było inaczej. Dlaczego? Bo nie były one zainspirowane kolejną inicjatywą pobożnego pomysłowego Dobromira. Były nakazem z góry.
 

Uratowana!

– Bardzo ważny jest moment, w jakim znalazłam się w kościele dominikanów – opowiada Aldona Filipek z Krakowa. – To była chwila wielkiego życiowego doła. Chodziłam do kościoła z tradycji. Zwątpiłam w Boże interwencje, w to, że obchodzi Go moje życie. Każdego dnia przestawiałam sobie granice, patrzyłam, jak daleko mogę od Niego uciec, jak daleko się posunąć. Zaczęłam pracować w korporacji, nagle przyszły spore pieniądze. Pogubiłam się. Pozwalałam sobie na coraz więcej i więcej. Patrzyłam na ludzi w kościele i osądzałam ich: „Hipokryci. Przychodzą, jak ja, wystoją przez godzinę, a potem wracają do swego życia”. Poszłam na „dziewiątkę” do dominikanów, bo moja współlokatorka spała po imprezie. Wybrałam miejsce na końcu kościoła, by nikt mi nie przeszkadzał. By zaliczyć tę godzinę i ulotnić się. Ale wtedy obok mnie stanął jakiś chłopak. Słyszałam, jak się modli, i czułam, że jest inny niż wszyscy. Ja po prostu czułam, że on wie, o co w tym wszystkim chodzi. Ponieważ nie poszłam do Komunii, bo miałam swoje za uszami, pomyślałam: „Niech ten chłopak przyjmie za mnie Komunię”. Nie wiem, skąd mi się to wzięło, ale pamiętam, że tak pomyślałam. Wyszłam z kościoła, przeszłam kilkaset metrów, gdy zobaczyłam, że ten chłopak za mną idzie. W końcu mnie dorwał. (śmiech) Zaczęliśmy rozmawiać. „Mam na imię Przemek. Wiesz, nie robię takich rzeczy codziennie – wyjaśniał – ale widziałem cię w kościele i nie wyglądasz na osobę, która wierzy w Boga”. Zagotowało się we mnie. Dlaczego? Bo była to prawda! Wiedziałam, że nie wyglądam jak ktoś, kto wierzy. Miałam wiele prób, gdy chciałam do Boga wrócić, ale miałam wrażenie, że On ma mnie w nosie. Nie odpowiadał. Wydawało mi się, że powinien się mną zainteresować, ponieważ robię dla Niego tyle rzeczy. A On milczał. Nie reagował na handel wymienny. Przemka spotkałam 8 lipca, a w kwietniu byłam na Ekstremalnej Drodze Krzyżowej. Szłam, by udowodnić coś i sobie, i Bogu. Powiedziałam wtedy: „Boże, to Twoja ostatnia szansa. Drałuję 40 kilometrów, umieram ze zmęczenia, więc zrób coś!”. Pod Kalwarią usiadłam. Nie mogłam ruszać się z bólu. Czekałam na jakąś Bożą interwencję i… niczego nie poczułam. Byłam wściekła.

Na ulicy Przemek zapytał: „Co ty masz do Boga?”, a ja wylałam całe swoje serce, wszystkie żale. Przemek zaczął opowiadać mi o Jezusie. Usiedliśmy na ławce na Plantach i przez godzinę czytaliśmy Biblię. Przemek pokazywał mi przez słowo Boże, że jesteśmy zbawieni przez łaskę, a nie ze względu na uczynki. To było objawienie! Pokazywał mi biblijne cytaty o tym, jak wielka jest miłość Boga. „Jego miłość jest darmowa” – mówił spokojnie. To był szok. Nie znałam Boga, który daje za darmo. Wszędzie obowiązuje zasada: coś za coś – tłumaczyłam sobie. Wtedy pomyślałam: jeśli to, o czym opowiada Przemek, jest prawdą, to jest to lek na wszystko. Jestem uratowana! A potem poszliśmy na lody. (śmiech) Przemek opowiedział mi o swojej wspólnocie. W absolutnej wolności, bez nacisku powiedział, że jeśli chcę, mogę przyjść i modlić się z nimi. Przyszłam. Już na kolejne spotkanie. Bóg zaczął przekonywać mnie o swej wielkiej miłości. To był początek czegoś nieprawdopodobnego. Po jakimś czasie trafiłam do Mozambiku, widziałam, jak wielkie cuda Bóg działa przez ręce chrześcijan w tym nieprawdopodobnie biednym kraju. Widziałam rozmnożenie żywności, uzdrowienia. Nie mam wątpliwości: od tamtej rozmowy na Plantach rozpoczął się nowy etap mojego życia.
 

Ale o co chodzi?

– Nie cierpię spóźniania się. A tego dnia wylądowałem u dominikanów spóźniony – śmieje się Przemek Sekuła. – Dlatego stanąłem na końcu kościoła. Obok mnie stała dziewczyna. Gdy się modliłem, czułem wyraźne zwrócenie Ducha w jej stronę. Pomyślałem: „Ciekawe, czy pójdzie do Komunii?”. Nie poszła. W mojej głowie pojawiła się myśl: „Jeśli przychodzi do kościoła, a nie idzie do Komunii, to przychodzi tu, by znaleźć coś, czego jeszcze najprawdopodobniej w Kościele nie dostała”.

Nie miałem żadnego objawienia. Patrzyłem po prostu na Aldonę i doświadczałem tego, że Jezus smucił się, „bo byli jak owce niemające pasterza”. Po Mszy ruszyłem za nią. Złapałem ją po 400 metrach. (śmiech) „Przepraszam, czy to ty stałaś obok mnie w kościele?” „Tak – odparła – ale o co chodzi?” (śmiech) Nie spławiła mnie. Po nitce do kłębka zacząłem opowiadać jej o miłości Boga. Myślę, że przełom w życiu Aldony rozpoczął się od tego, że przerabialiśmy na Plantach różne cytaty z Pisma. To one były ziarnem, które zakiełkowało, nie moje słowa. Czułem, że Aldona musi zobaczyć w Słowie to, że wszystko zostało jej przebaczone, że Jezus zapłacił za wszystko. Resztę zrobił Pan Bóg. Nie jestem zwolennikiem akcji w stylu „podchodzimy hurtowo do wszystkich”, miałem jednak w życiu kilkanaście razy doświadczenie, gdy zostałem przynaglony przez Ducha. Raz podszedłem do człowieka, który rozdawał ulotki sex shopu. Okazało się, że to człowiek, który wystąpił z seminarium. Po dwóch latach napisał mi: „Właśnie byłem u spowiedzi, dzięki!”.

Rak zniknął

Mój przyjaciel Franciszek (nazwisko świetnie znane redakcji) siedział wraz z żoną na niedzielnej Mszy. – Wracając do ławki po przyjęciu Komunii, zwróciłem uwagę na kobietę, która siedziała obok nas w ławce – opowiada. – Nie znałem jej. Nie miałem pojęcia, kim jest. Siedziała po prawej stronie, obok mnie. W czasie modlitwy przyszedł jakiś taki strumień świadomości, że Pan Jezus bardzo tę kobietę kocha. „Fajnie, że kocha. Mnie to za bardzo nie przeszkadza” – pomyślałem. Tyle że zaraz potem poczułem przynaglenie, że mam podejść do niej i powiedzieć jej o tym. Czytelny komunikat. To był dla mnie olbrzymi problem, bo nie zwykłem gadać takich rzeczy, zwłaszcza w obecności żony. Nie wiedziałem, co z tym zrobić. Wpadłem więc na pomysł, który miał załatwić problem. Powiedziałem: „Panie Boże, daj mi znak. Proszę Cię, by ta kobieta pozostała aż do samego końca śpiewanej przez wiernych pieśni na zakończenie”. Myślałem, że wyjdzie, bo siedziała z brzegu, więc domyśli się chyba, że powinna nas wypuścić. (śmiech) Organistka zaczęła grać: „Pan jest mocą swojego ludu”. Pierwszy raz. Siedzę i jeszcze się nie pocę. Drugi raz: zaczyna się robić nerwowo. Kobieta siedzi. Wyszła już większość ludzi, a ta nic! Siedzi do samego końca. Co miałem zrobić? Powiedziałem żonie, by została w ławce, i poszedłem za tą kobietą. Pod ścianą kościoła wybąkałem: „Przepraszam, nie wiem, jak to pani powiedzieć, ale poczułem przynaglenie, by powiedzieć, że Pan Jezus bardzo panią kocha”. Zobaczyłem tylko, że zmieniła się jej twarz. Była poruszona. A ja zwiałem na z góry upatrzone pozycje… Pod kościołem spotkaliśmy z żoną znajomych, gadaliśmy z 10 minut. Gdy wyjeżdżałem z parkingu, zobaczyłem, że ta kobieta stoi pod kościołem i płacze.

Minęło ponad pół roku. Na Kursie Alfa jedna z uczestniczek podeszła do nas i zaczęła opowiadać: „A wiecie, co przytrafiło się mojej kuzynce? Kilka miesięcy temu podszedł do niej w kościele jakiś facet i powiedział, że Pan Jezus ją bardzo kocha”. A moja żona na to: „To był mój Franuś!”. „Słuchajcie – opowiadała kobieta – moja kuzynka została tego dnia uzdrowiona z raka! Przyszła wówczas do kościoła z ogromnym żalem, kompletnie przybita. Chciała zebrać się w sobie, by powiedzieć rodzinie, gdzie mają ja pochować, i nagle usłyszała te słowa”…

Depczesz Krew!

– W 2005 roku wyjechałem do Anglii – wspomina Łukasz Steczkowski z Chorzowa. – W szkole średniej słuchałem Behemotha, Biblii satanistycznej w interpretacji Romana Kostrzewskiego. To były moje klimaty. Pojawiły się narkotyki, mnóstwo alkoholu. Po maturze ruszyłem na Wyspy. Żyłem zanurzony w grzechu. W Anglii spotkałem Daniela. Polaka, który, jak widziałem, żył z dnia na dzień słowem Bożym. „Wiesz – powiedziałem mu kiedyś z piwkiem w ręce – ja też wierzę. Pochodzę z rodziny katolickiej”. A on rzucił: „Łukasz, ty mówisz, że wierzysz? Przecież ty stoisz pod krzyżem i depczesz krew Chrystusa!”. Oj, ale mnie ścięło! Wyszedłem na papierosa, cały się trząsłem. Byłem poruszony. Było mi potwornie smutno. Nie chcę już tak żyć! Nie chcę deptać krwi Chrystusa. To był punkt zwrotny.

Dziś Łukasz jest nadzwyczajnym szafarzem Komunii Świętej. Wielu kolegów, którzy ugrzęźli po uszy w narkotykach i błocie, wróciło do Boga, bo opowiedział im o spotkaniu Tego, „w którego ranach jest nasze zdrowie”.

Powiedział i zwiał

Ojciec Verlinde znakomicie się zapowiadał. Miał zaledwie 20 lat, a już przygotowywał doktorat z chemii i fizyki atomowej. Odrzucił wyniesione z dzieciństwa prawdy wiary. Wpadł po uszy w medytację transcendentalną. Nie wystarczały mu zwykłe spotkania, dotarł do guru, który stał za stosowaną przez niego techniką. Stał się jego uczniem. Był z nim zawsze i wszędzie. – Mogłem spędzić z nim długi okres w Himalajach – opowiada. – Zapoznałem się z fundamentem filozoficznym hinduizmu i buddyzmu. Poznałem praktyki nazywane na Zachodzie jogą. Osiągnąłem stan moksa, czyli nirwany. Oddałem się ćwiczeniom bez reszty. Znalazłem się w Indiach. Wszedłem w okultyzm. Czakry zostały już otwarte, więc pozwoliło mi to dotrzeć bardzo daleko. Medytowałem non stop. Przez całe tygodnie prawie 24 godziny na dobę, bez snu, przy minimum jedzenia! Jedną z mocy, które usiłuje się posiąść na Wschodzie, jest lewitacja – techniki kanalizujące energię kosmiczną, które pozwalają zdobyć wiele fantastycznych uzdolnień. Gdy opanuje się te energie, można mieć nieprawdopodobną władzę. Niewielu wie, za jak straszną cenę zdobywa się tę moc – opowiada.

Gdy medytował w niedostępnych dla zwykłych śmiertelników aśramach, nieznajoma osoba podeszła go niego i spytała: „A kim jest dla ciebie Jezus Chrystus?”. Był to jeden z lekarzy, którzy przylecieli z Europy. Powiedział te słowa i… spłoszony uciekł. Nie miał pojęcia, że będą one początkiem wielkiego przebudzenia, lokalnym trzęsieniem ziemi. – Niespodziewanie wszedłem na drogę, na której znajdował się Jezus – opowiada Verlinde. – Ukazał mi się, mówiąc: „Jak długo jeszcze każesz mi czekać?”. Przypomniał o swej ogromnej miłości. Pokazał mi królestwo.

Pełnego świadectwa Aldony Filipek można wysłuchać na stronie glosnapustyni.pl

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.