107,6 FM

Jak przebiegała akcja ratownicza w Alpach?

Ks. Joachim Kobienia i Piotr Dobrowolski podkreślają, że ratownicy poszukujący ks. Krzysztofa Grzywocza zrobili wszystko, co mogli zrobić.

Podczas konferencji prasowej, która w czwartek 24 sierpnia odbyła się w opolskiej kurii, ks. Joachim Kobienia i Piotr Dobrowolski, którzy jako wysłannicy opolskiej kurii byli na miejscu akcji ratunkowej, zrelacjonowali jej przebieg.

Czwartek, 17 sierpnia

- Wszystko rozpoczęło się w czwartek 17 sierpnia br. Ks. Krzysztof o 8 rano miał Mszę św., ponieważ w parafii Betten, w południowo-zachodniej Szwajcarii, zastępował proboszcza, swojego dobrego przyjaciela. Już od 8 lat tam jeździł - opowiadał ks. Kobienia. - Po Mszy św., o 9.00, świadkowie widzieli, jak jechał swoim samochodem w kierunku powiatowego miasta Brig. Samochód pozostawił na parkingu Berisal i stamtąd udał się w kierunku schroniska Bortelhütten, około 1,5 godziny drogi. Gospodarz i gospodyni tego schroniska potwierdzają, że około wpół do dwunastej był tam i rozmawiał z nimi. Poprosił o wskazówki, jak może iść w kierunku szczytu Bortelhorm (3193 m n.p.m.). Tam też zapowiedział, że zjawi się na kolacji, nawet przeglądał menu, ale do schroniska nie wrócił - opowiadał ks. Kobienia.

Więcej o rozmowie z Petrą Meister i jej mężem, gospodarzami schroniska, opowiadał Piotr Dobrowolski, który z bratem ks. Grzywocza poleciał na to miejsce helikopterem ratowniczym. - Właścicielka schroniska opowiadała, że spotkała bardzo otwartego pana, który był bardzo miły i wiele wypytywał o ten rejon gór. Pytał o możliwości dotarcia w stronę szczytu Bortelhorn, natomiast nie ma potwierdzenia, że tam poszedł - wyjaśniał Piotr Dobrowolski.

Tłumaczył, że na szczyt prowadzą dwie drogi. Jedna to proste podejście turystyczne. Druga - trudniejsza. - Nie było szans, by poszedł drogą trudniejszą, gdyż przy pakowaniu rzeczy ks. Krzysztofa okazało się, że wszelkiego rodzaju liny, uprzęże, kaski, czekany zostały na plebanii - tłumaczył P. Dobrowolski.

Dodał, że poniżej szczytu znajduje się jezioro, na wysokości 2464 m n.p.m. Odnaleziono dwie osoby, które spotkały ks. Grzywocza na szlaku pomiędzy schroniskiem a jeziorem. Został zapamiętany, gdyż pozdrowił je po włosku i niemiecku z obcym akcentem.

Jak przebiegała akcja ratownicza w Alpach?   Piotr Dobrowolski Anna Kwaśnicka /Foto Gość

Piątek, 18 sierpnia

- Niestety ks. Krzysztof nie miał w czwartek żadnych wieczornych zajęć i dopiero w piątek rano, gdy nie zjawił się na Mszy św., mieszkańcy podnieśli alarm, zawiadomili policję i od razu podjęto akcję ratowniczą - podkreślał ks. Joachim Kobienia.

- Od razu uruchomiono ratowników z psami, uruchomiono helikoptery. Udało się uchwycić sygnał telefonu komórkowego, który jeszcze był czynny. Niestety góry mają to do siebie, że stacja, z którą telefon komórkowy się połączył, leżała w zupełnie innym miejscu, niż miejsce, gdzie był ks. Krzysztof. I najpierw tam próbowano szukać, a dopiero gdy znaleziono samochód, zorientowano się, że poszedł w kierunku Bortelhorn, i już tam rozpoczęto intensywne poszukiwania. Telefon komórkowy działał, zatem uruchomiono helikopter ze specjalnym urządzeniem, który miało go namierzyć. Niestety głównie w skutek tego, że wiele osób próbowało się skontaktować z ks. Krzysztofem, telefon o 15.00 wyłączył się, bateria już się wyczerpała. I od tego momentu było niemożliwe na tej podstawie namierzenie ks. Krzysztofa - relacjonował ks. Kobienia.

- Piątek był bardzo trudnym dniem tam, w Alpach. Pogoda była bardzo niedobra. Padał obfity deszcz. Były burze, które powodowały nawet lawiny z kamieni, ze skał. To bardzo utrudniało akcję poszukiwawczą, bo psy nie umiały złapać tropu, z helikopterów niewiele widziano - wyjaśniał.

Sobota, 19 sierpnia

- Dopiero w sobotę od rana znowu podjęto bardzo intensywną akcję. Kilkunastu ratowników z psami szło w tym rejonie, gdzie ks. Krzysztof zaginął - mówił ks. Kobienia.

Niedziela, 20 sierpnia

- W niedzielę rano otrzymaliśmy informację, że jeżeli akcja ma być kontynuowana, to jest bardzo kosztowna. Dlatego poproszono księdza biskupa o zapewnienie ze strony diecezji, że będzie partycypować w kosztach poszukiwań. Ksiądz biskup natychmiast podpisał taką deklarację. Poszukiwania były kontynuowane. A my wyruszyliśmy do Szwajcarii z najbliższą rodziną ks. Krzysztofa - bratem i jego żoną - opowiadał ks. Kobienia.

Poniedziałek, 21 sierpnia

- Gdy przyjechaliśmy rano na miejsce, było spotkanie z policjantem, który prowadził całą akcję, a także z szefem akcji ratunkowej. Myślę, że to było dla nas bardzo ważne spotkanie, ponieważ dostrzegliśmy, że dla tych ludzi to nie było tylko zadanie, które im powierzono. Dostrzegliśmy, z jak ogromnym zaangażowaniem poszukiwali ks. Krzysztofa. Był dla nich jak członek rodziny. Szef akcji ratowniczej mówił, że po ludzku rzecz biorąc to przeszukali każdy kawałek i gwarantuje za swoich ludzi, że jeśli ks. Krzysztof byłby gdzieś tam, to by go znaleźli - opowiadał ks. Kobienia. Dodał, że w tym dniu rozszerzono poszukiwania na sąsiednie szczyty. Także po stronie włoskiej.

Wtorek, 22 sierpnia

- Szef akcji ratowniczej podkreślał, że ciągle mają nadzieję, i że choćby był tylko 1 procent szansy na odnalezienie żywego ks. Krzysztofa, to pójdą w góry. Prosili, by powiedzieć, gdzie intuicyjnie wyczuwamy, że on może być. Brat swoje sugestie wyraził - mówił ks. Kobienia.

- We wtorek poszukiwania były intensywne, przeszukiwano nawet wszystkie szałasy, te zawalone i nieczynne. Tam schodziły helikoptery i ratownicy z psami poszukiwali - relacjonował.

- Pod koniec tego dnia jeden z psów znalazł jakiś mały trop. Ponieważ był bardzo zmęczony, nie chciał dalej kontynuować poszukiwań. Postanowiono jeszcze w środę rano podjąć działania w miejscu, gdzie pies znalazł trop - mówił ks. Kobienia

Środa, 23 sierpnia

- Szukano aż do godziny 10. Wtedy stwierdzono, że trzeba akcję ratowniczą zakończyć, ponieważ już są bardzo nikłe szanse, że można znaleźć ks. Krzysztofa żywego. Oficjalnie ogłoszono go jako osobę zaginioną w Alpach - podkreślił ks. Kobienia.

Wyjaśniał też, że ten rejon Alp jest bardzo bezpieczny, nie ma tam niebezpiecznych podejść. - Ostatni wypadek śmiertelny był tam 12 lat temu i było to samobójstwo. Dlatego tam dla wszystkich ludzi zaginięcie ks. Krzysztofa jest ogromnym zaskoczeniem - mówił.

Dopowiedział też, że szef akcji ratowniczej mówi, iż ks. Krzysztof mógł gdzieś wpaść w przepaść czy spaść ze stoku, a piątkowe lawiny skalne mogły go przysypać. - A wtedy szanse na odnalezienie go są żadne, dopóki nie zostanie odsłonięty przez góry. Można przechodzić obok, na 2 metry i nie zauważyć. Nawet psy nie podejmą tropu, nie sposób zauważyć z helikoptera - relacjonował.

Natomiast na pytanie o zegarek z GPS-em, który miał mieć przy sobie ks. Grzywocz, ks. Kobienia odpowiedział: - Ten trop był podejmowany. Przekazaliśmy policji informacje, jaki to był zegarek, jaki miał numer seryjny. Policja sprawdziła, że ten zegarek nie podaje żadnego sygnału. Niestety ks. Krzysztof też tego zegarka nie zalogował w miejscu, w którym mógł to uczynić, co by pokazywało, jaką trasę mógł przejść.

Czytaj także:

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Zapisane na później

Pobieranie listy

Reklama